Изменить стиль страницы

Kiepski dzień.

Naprawdę był to wyjątkowo kiepski dzień.

49

Siedziałem w biurze. Chyba była środa. Nie miałem żadnych nowych spraw. Wciąż dumałem nad tym, jak znaleźć Czerwonego Wróbla. Wiedziałem, że jedno, co muszę zrobić, to wziąć dupę w troki i wynieść się z miasta, zanim minie 25 dni.

Nie, nic z tego! Nie dam się wygonić z Hollywood! Przecież ja, Nick Belane, ucieleśniam Hollywood, a przynajmniej to, co z niego zostało.

Ktoś grzecznie zapukał do drzwi.

– Wlazł! – zawołałem.

Drzwi otworzyły się i wszedł drobny facecik ubrany cały na czarno: czarne buty, czarny garnitur, czarna koszula. Tylko krawat miał zielony. Cytrynowo – zielony. Za nim wszedł jego goryl, wielki jak prawdziwy. Ale prawdziwy goryl ma więcej rozumu.

– Nazywam się Johnny Tempie – rzekł facecik – a to mój pomocnik, Lukę.

– Lukę, tak? A co on robi?

– Wszystko, co mu każę.

– To niech mu pan każe wyjść.

– Dlaczego, Belane? Nie podoba się panu Lukę?

– A musi?

Lukę postąpił krok do przodu. Twarz mu się wykrzywiła, jakby miał się rozpłakać.

– Nie podobam się panu? – spytał.

– Lukę, nie wtrącaj się – powiedział Tempie.

– Właśnie, nie wtrącaj się – powtórzyłem.

– A ty mnie lubisz, Johnny? – spytał Lukę.

– Pewnie, pewnie! Stań przy drzwiach, Lukę, i nikogo nie wpuszczaj ani nie wypuszczaj.

– Ciebie też nie, Johnny?

– Co?

– Ciebie też mam nie wypuszczać?

– Nie, Lukę, mnie masz wypuścić. Ale wszystkich innych zatrzymuj. Dopóki ci nie powiem.

– Dobra.

Lukę stanął przy drzwiach.

Tempie przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Pracuję dla Firmy Egzekucyjnej Akme. Polecono mi się do pana udać. Nasz agent Harold Sanderson…

– Wasz agent? Zatrudniacie kogoś takiego?

– Jest jednym z naszych najlepszych agentów.

– Może i jest – przyznałem. – Niech pan tylko spojrzy!

Wskazałem wiszącą w rogu klatkę. W środku siedział czerwony kanarek.

– Sprzedał mi to!

– Potrafiłby sprzedać skórę z umrzyka – oznajmił Tempie.

– Pewnie sprzedał już z niejednego.

– To nie ma nic do rzeczy. Zgodnie z moimi zaleceniami…

– Każą się panu do mnie zalecać?

– Kiepski dowcip, Belane. Zgodnie z zaleceniami, wpadłem przypomnieć panu, że pożyczył pan od nas 4000 dolarów na 15% miesięcznie. Czyli musi pan nam płacić 600 dolarów miesiąc w miesiąc. Chcemy, żeby miał pan tego świadomość, zanim zgłosimy się po pierwszą ratę.

– A jeśli nie będę miał pieniędzy?

– Zawsze egzekwujemy należność, panie Belane. W taki czy inny sposób.

– Łamiecie ludziom nogi, Tempie?

– Stosujemy różne metody.

– A jeśli nie skutkują? Jesteście gotowi zabić kogoś za 4 kafle plus odsetki?

Tempie wydobył paczkę szlugów, wyjął jednego, zapalił. Wolno zaciągnął się dymem, po czym go wypuścił.

– Nudzi mnie takie gadanie, Belane. Lukę…

– Tak, Johnny?

– Widzisz tego czerwonego ptaszka w klatce?

– Tak, Johnny.

– Podejdź do klatki, Lukę, wyjmij ptaszka i zjedz go z piórami.

– Dobrze, Johnny.

Lukę zaczął iść w stronę klatki.

– CHRYSTE, TEMPLE, POWSTRZYMAJ GO! NIE! NIE!

POWSTRZYMAJ GO! – wrzasnąłem.

– Zmieniłem zdanie, Lukę – powiedział Tempie. – Nie chcę, żebyś zjadał ptaszka z piórami.

– Mam go najpierw oskubać, Johnny?

– Nie, w ogóle go nie ruszaj. Wracaj do drzwi.

– Tak, Johnny.

Tempie spojrzał na mnie.

– Widzi pan, Belane, w taki czy inny sposób zawsze egzekwujemy forsę. Jeśli jedna metoda zawodzi, stosujemy następną.

Musimy dbać o nasze interesy. Jesteśmy znani w całym mieście.

Mamy swoją reputację. I nie możemy pozwolić, aby ktoś lub coś nam ją zepsuło. Chciałbym, żeby to było dla pana jasne.

– Już jest, Tempie.

– Świetnie. Za 25 dni zapłaci pan pierwszą ratę. Chyba się rozumiemy.

Tempie wstał, uśmiechnął się.

– Do widzenia – rzekł.

Zwrócił się do Luke'a.

– Dobra, Lukę, otwieraj drzwi, wychodzimy.

Lukę spełnił polecenie. Tempie obejrzał się i popatrzył na mnie po raz ostatni. Na jego twarzy nie było już cienia uśmiechu. Po czym obaj wyszli.

Podszedłem do klatki i spojrzałem na mojego czerwonego kanarka. Trochę barwnika już zeszło, gdzieniegdzie widać było żółte piórka. W sumie całkiem fajny ptaszek. Patrzył na mnie, a ja na niego. A potem zaćwierkał, jak to ptaszek: ćwir. A mnie od razu zrobiło się ciepło na sercu. Nie mam zbyt wielkich wymagań. To reszta świata jest przyczyną kłopotów.

50

Postanowiłem pojechać do siebie i przepłukać gardło. Musiałem się nad wszystkim dobrze zastanowić. Znalazłem się w ślepym zaułku, jeśli chodzi o Czerwonego Wróbla. I jeśli chodzi o moje życie. Podjechałem pod dom, zatrzymałem wóz, wysiadłem. Najwyższy czas zmienić mieszkanie. Tkwiłem w tym samym miejscu już od 5 lat. Uwiłem sobie gniazdko, ale po co, skoro nic się w nim nie miało wylęgnąć. Za dużo osób wiedziało, gdzie mieszkam. Podszedłem do drzwi, otworzyłem kluczem, pchnąłem. Coś je blokowało. Ktoś leżał w przedpokoju. Dziewczyna. Nie, nie dziewczyna, tylko jedna z tych nadmuchiwanych gumowych lalek, jakie niektórzy faceci lubią posuwać. Ale ja do nich nie należę. Słowo.

Lala była dobrze nadmuchana. Podniosłem ją z podłogi i zatargałem na kanapę. Zobaczyłem, że do szyi ma przywiązaną kartkę z napisem: „Belane, daj sobie spokój z Czerwonym Wróblem, bo inaczej będziesz równie martwy jak to gumowe ruchadło”.

Miły liścik. A więc ktoś mnie odwiedził. Ktoś, kto nie chciał, żebym szukał Czerwonego Wróbla. Dodało mi to otuchy. Czerwony Wróbel musiał naprawdę istnieć, bo w przeciwnym razie nikt nie zadawałby sobie tyle fatygi. Musiałem jedynie złapać trop. Na pewno było to realne. Dużo ludzi wiedziało o Czerwonym Wróblu. Mogła kroić się grubsza afera. Może międzynarodowa. A może nawet międzyplanetarna? Czerwony Wróbel. Ha, do licha, sprawy zaczynały nabierać kolorów. Zrobiłem sobie dobrego drinka, golnąłem łyk. Zadzwonił telefon. Chwyciłem słuchawkę.

– Taa?

– Bączku, co robisz?

Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Dzwoniła jedna z moich byłych żon, Penny. Ostatni raz widziałem ją jakieś 5 lat temu. Zaraz po rozwodzie wyniosła się z miasta razem z facetem imieniem Sammy, który pracował w Las Vegas jako krupier.

– Przykro mi, proszę pani, ale musiała pani pomylić numer.

– Poznaję cię po głosie, Bączku. Jak leci?

Tak mnie przezywała. Zupełnie bez powodu.

– Kiepsko – odparłem.

– Potrzebujesz towarzystwa.

– Bzdura.

– Nigdy nie wiedziałeś, czego ci potrzeba, Bączku.

– Może i nie, ale dobrze wiem, na co nie mam ochoty.

– Wpadnę do ciebie.

– Nie.

– Jestem na dole, Bączku. Dzwonię z hallu.

– A gdzie jest Sammy?

– Kto?

– Sammy.

– A, Sammy… Słuchaj, jadę na górę.

Rozłączyła się. Czułem się okropnie, jakby od stóp do głów ktoś mnie wysmarował gównem. Dopiłem drinka i przyrządziłem sobie następnego. Rozległo się pukanie. Otworzyłem drzwi. W progu stała Penny, 5 lat starsza i 15 kilo grubsza. Uśmiechnęła się odrażająco.

– Cieszysz się, że mnie widzisz? – zapytała.

– Wejdź – powiedziałem.

Weszła za mną do pokoju.

– Zrób mi drinka, Bączku!

– No dobra…

– Hej, a co to?

– Co?

– Ta baba z gumy.

– To nadmuchiwana lala.

– Używasz czegoś takiego?

– Jeszcze nie.

– Więc co tu robi?

– Nie wiem. Masz, napij się.

Penny zepchnęła lalę na podłogę i usiadła trzymając szklankę. Pociągnęła łyk.

– Brakowało mi cię, Bączku.

– To znaczy czego?

– O, różnych drobnych rzeczy.

– Jakich?

– Nie pamiętam.

Opróżniła szklankę, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się.

– Potrzebuję trochę szmalu, Bączku. Sammy zwiał zabierając wszystko, co miałam.