Изменить стиль страницы

Lucy nie odrywała dłoni od pistoletu, a wzroku od mężczyzny. Starała się zbadać jak najuważniej każdy centymetr jego postaci, kiedy podchodził.

Ciemne włosy miał długawe, ale porządnie uczesane. Biały uniform pielęgniarza dobrze na nim leżał. Tenisówki robiły bardzo mało hałasu. Lucy spojrzała mu przeciągle w oczy, szukając w nich iskry szaleństwa albo mroku śmierci. Wypatrywała czegoś, co by jej powiedziało, kto to jest, czekała na jakiś znak, który wszystko by wyjaśnił. Ścisnęła mocniej kolbę pistoletu i wysunęła go częściowo z torebki. Zrobiła to najbardziej ukradkowo, jak umiała. Jednocześnie popatrzyła na dłonie mężczyzny.

Palce miał nienaturalnie długie. Jak szpony. Ale niczego nie trzymał.

Podszedł bliżej, teraz był już tylko kilka kroków od dyżurki, tak blisko, że poczuła między nimi jakiś żar. Pomyślała, że to tylko jej nerwy.

– Przepraszam, że panią wystraszyłem. Powinienem zadzwonić, że schodzę. A może pan Moses powinien, ale on i jego brat byli trochę zajęci.

– Nic się nie stało. – Lucy usiłowała opanować drżenie głosu.

Pielęgniarz wskazał telefon stojący obok jej ręki.

– Muszę się skontaktować z panem Mosesem. Powiem mu, że wracam na górę, do skrzydła izolatek. Mogę?

Lucy skinęła głową.

– Proszę – powiedziała. – Przepraszam, ale nie dosłyszałam pana nazwiska…

Teraz był w zasięgu dotyku, ale wciąż dzieliła ich ochronna siatka dyżurki. Kolba pistoletu wydawała się Lucy rozżarzona do czerwoności, jakby broń krzyczała, żeby wyciągnąć ją z ukrycia.

– Ach, pani wybaczy. Właściwie się nie przedstawiłem…

Sięgnął przez otwór w siatce, przez który wydawano leki, i zdjął słuchawkę telefonu z widełek. Podniósł ją do ucha. Lucy patrzyła, jak wykręca trzycyfrowy numer, potem czeka sekundę.

Przeszyło ją lodowate zmieszanie. Pielęgniarz nie wykręcił 202.

– Zaraz – powiedziała. – To nie…

Nagle świat eksplodował.

Ból wybuchł jej w oczach jak czerwony fajerwerk. Strach kłuł z każdym uderzeniem serca. Głowa odskoczyła w tył. Lucy poczuła, że bezwładnie leci do przodu. W twarz uderzyła ją druga eksplozja bólu, trzecia i czwarta. Jej szczęka, usta, nos i policzki stanęły w ogniu; wodospady agonii zalewały pole widzenia. Czuła, że jest na krawędzi utraty przytomności. Czerń wyciągała po nią łapy. Resztkami sił Lucy spróbowała wyrwać z torebki pistolet. Miała wrażenie, że tkwi w stożku cierpienia i zamętu przyprawiającego o zawroty głowy; pewny, mocny uścisk dłoni na kolbie sprzed kilku sekund teraz zrobił się słaby, luźny, niewystarczający. Ruchy wydawały się niemożliwie powolne, jakby sznury i łańcuchy krępowały całe jej ciało. Próbowała unieść broń w stronę pielęgniarza, a resztki przytomności, jakie zachowała, krzyczały: strzelaj! Strzelaj! Ale wtedy, tak samo nagle, pistolet wraz z resztkami poczucia bezpieczeństwa zniknął, czemu towarzyszył głośny grzechot. Poczuła, że pada na podłogę, uderza o linoleum. W ustach pojawił się słony smak krwi. Wszystkie inne działania zmyła fala bólu. Eksplozje karmazynowymi smugami rozmywały jej wzrok. Ogłuszający hałas przytępiał słuch. Smród strachu wypełniał nozdrza, wymazując wszystko inne. Chciała wołać o pomoc, ale słowa były odległe i niedosiężne, jakby dzielił ją od nich przepastny kanion.

A stało się to: pielęgniarz nagle zamachnął się ciężką słuchawką i brutalnie trafił Lucy w podbródek z nokautującą, bokserską precyzją. Jednocześnie sięgnął przez otwór w siatce i złapał ją za fartuch. Kiedy zachwiała się w tył, okrutnie szarpnął nią do przodu, tak że twarzą wyrżnęła w siatkę, która miała ją chronić. Odepchnął ją, potem pociągnął do przodu jeszcze trzy razy i rzucił na podłogę. Upadła twarzą w dół. Pistolet, bez trudu wytrącony z dłoni słuchawką, przejechał po linoleum i zatrzymał się w rogu dyżurki. Był to atak przeprowadzony z druzgoczącą szybkością i skutecznością, zaledwie kilka sekund nieskrępowanej siły i ograniczony hałas, który nie mógł wyjść poza mały świat zajmowany przez ich dwoje. W jednej chwili Lucy była ostrożna, czujna, z ręką na kolbie pistoletu; w następnej leżała na podłodze, ledwie składając myśli, które umykały, wszystkie oprócz jednej: dzisiaj tu umrę.

Próbowała unieść głowę i przez mgłę szoku zobaczyła, że pielęgniarz spokojnie otwiera drzwi do dyżurki. Z całych sił chciała podnieść się na kolana, ale nie była w stanie. Jej głowa krzyczała, żeby wezwać pomoc, walczyć, robić wszystko to, co planowała, a co wcześniej wydawało się takie proste do zrealizowania. Zanim jednak zdołała zebrać konieczne do tego siły, on był już w dyżurce. Brutalny kopniak w żebra wybił Lucy z płuc resztkę powietrza; jęknęła, a anioł nachylił się nad nią i wyszeptał słowa, które wywołały strach tak wielki, że jego istnienia nawet nie podejrzewała.

– Nie pamiętasz mnie? – syknął.

Teraz najstraszniejszą rzeczą, która przerastała wszystkie inne okropieństwa z poprzednich kilku sekund, było to, że kiedy usłyszała jego głos, tak blisko siebie, pełen intymności zdradzającej tylko nienawiść, przerzucił most ponad latami, a ona po nim przeszła.

Peter obracał się w jedną i drugą stronę, próbując wyjrzeć na korytarz. Przyciskał twarz do małego okienka, którego szyba była zbrojona drutem. Otaczała go ciemność i widział tylko cienie oraz snopy słabej poświaty. Przyłożył ucho do drzwi, starając się coś usłyszeć, ale gruba stal zniweczyła jego wysiłki, choć wytężał słuch z całych sił. Nie potrafił powiedzieć, co się dzieje – jeśli w ogóle coś się działo. Jedno wiedział na pewno: drzwi, które powinny być otwarte, teraz były zamknięte na głucho, a on niespodziewanie stracił kontrolę nad sytuacją. Chwycił klamkę i zaczął wściekle nią szarpać. Ciche stukanie nawet nie obudziło śpiących w dormitorium mężczyzn. Peter zaklął i szarpnął raz jeszcze.

– To on? – usłyszał za sobą.

Odwrócił się i zobaczył stojącego bez ruchu Francisa. Chłopak miał oczy wielkie ze strachu i napięcia; jego twarz w zabłąkanym promieniu światła z zakratowanego i zamkniętego okna wydawała się jeszcze młodsza niż w rzeczywistości.

– Nie wiem – powiedział Peter.

– Drzwi…

– Zamknięte – odparł. – Nie powinny być, ale są.

Francis wziął głęboki oddech. Był całkowicie pewien jednej rzeczy.

– To on – powiedział z determinacją, która samego go zaskoczyła.

Pajęczyny bólu więziły jej każdą myśl i cząstkę ciała. Walczyła o zachowanie przytomności. Rozumiała, że od tego zależy jej życie, ale nie wiedziała, jak powstrzymać nadciągający mrok. Jedno oko zapuchło już zupełnie, szczęka prawdopodobnie była złamana. Lucy próbowała odpełznąć od anioła, ale znów ją kopnął, potem nagle opadł na nią okrakiem, przygważdżając do podłogi. Znowu jęknęła i uświadomiła sobie, że miał coś w ręku. Kiedy przycisnął to do jej policzka, rozpoznała nóż. Taki sam jak ten, którym rozkroił jej piękno tyle lat wcześniej.

Szeptał, ale jego głos miał moc ryku sierżanta musztry:

– Nie ruszaj się. Nie umieraj za szybko, Lucy Jones. Tyle lat czekałem…

Zesztywniała ze strachu.

Podniósł się, spokojnie podszedł do biurka i dwoma szybkimi, wściekłymi ruchami przeciął linię telefoniczną i kabel interkomu.

– A teraz – powiedział, odwracając się do niej – mała rozmowa, zanim nastąpi nieuniknione.

Odepchnęła się w tył.

Przygwoździł ją do podłogi kolanami.

– Masz pojęcie, jak blisko ciebie byłem? Tyle razy, że straciłem już rachubę. Śledziłem każdy twój krok, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, gromadząc sekundy w minuty i pozwalając, by płynęły lata. Zawsze byłem tuż, tak blisko, że mogłem wyciągnąć rękę i chwycić cię bez problemu. Czułem twój zapach, słyszałem oddech. Nigdy cię nie opuściłem, Lucy Jones, odkąd spotkaliśmy się po raz pierwszy. – Nachylił się nad jej twarzą. – Dobrze się spisałaś – dodał anioł. – Nauczyłaś się na prawie wszystkiego, co mogłaś. Także tej lekcji, którą ci dałem. – Patrzył na nią; wściekłość wykrzywiała mu twarz. – Zostało nam akurat dość czasu na ostatnią małą naukę. – Przyłożył jej nóż do gardła.