Изменить стиль страницы

Jadalnia prezesa, wcześniej tak przeraźliwie pusta, pełna była gości gawędzących i bawiących się w najlepsze, kostki lodu pobrzękiwały, kelnerki przemykały to tu, to tam z niewielkimi srebrnymi tacami, a szwedzki stół uginał się od przystawek.

Paolo Cenciemu towarzyszyli państwo Goldoni oraz Lucchese; wszyscy oni, siedząc przy jednym ze stolików, wyglądali na podenerwowanych. Wziąłem kieliszek wina z jednej z tac, podszedłem do nich i przywitałem się uprzejmie.

– Brunelleschi kopnął stajennego – rzekł Paolo Cenci.

– To dobrze czy źle?

– Nikt tego nie wie – odparł.

Stłumiłem w sobie chichot. – A jak tam Alessia? – zapytałem.

– Spokojniejsza od nas wszystkich.

Powiodłem wzrokiem po ich twarzach – Lucchese wydawał się przeraźliwie spięty, Bruno Goldoni zmartwiony, a Beatrice mocno przygaszona.

– To jej zawód – powiedziałem.

Zaproponowali, abym się do nich przysiadł, ale podziękowałem i oddaliłem się, byłem zbyt niespokojny, aby móc dzielić ich towarzystwo.

– Sa jakieś wieści z Londynu? – szepnął mi do ucha Erie Rickenbacker, kiedy mnie mijał.

– Dziś rano nic.

Zacmokał współczująco. – Biedny Morgan. Powinien dziś tu być. A tymczasem… – Wzruszył ramionami, zrezygnowany, po czym odszedł, by powitać innych gości, i serdecznie wycałować – i poklepać po ramieniu swych licznie przybyłych przyjaciół.

Gonitwa Washington International stała się światową sensacją. Biedny Morgan; gdyby tu był, te wyścigi nie zyskałyby tak wielkiego rozgłosu.

Główna gonitwa według programu była dziewiąta lub dziesiąta w kolejności. Przez całe popołudnie trwały gorączkowe przygotowania, atmosfera napięcia wzrastała, a wraz z nią liczba przegranych kuponów wypełniających kosze na śmieci oraz wpływy do kas za obstawione zakłady.

Cały fronton trybun był przeszklony, dzięki czemu widzowie byli osłonięci przed wiatrem, deszczem i innymi kaprysami pogody. Dla kogoś, kto z wolna przywykł do rygorów angielskich torów wyścigowych, mogło to wydawać się nadzwyczajnym luksusem, ale kiedy o tym wspomniałem, jeden z gości Rickenbackera odparł, skądinąd sensownie, że jak ludziom jest ciepło, to obstawiają zakłady, a jak mają marznąć, to wolą zostać w domu. Część dziennego utargu z zakładów szła na utrzymanie toru i jego infrastruktury – wygoda widzów miała pierwszorzędne znaczenie.

Jak dla mnie to popołudnie ciągnęło się w nieskończoność, ale w miarę upływu czasu wszyscy zagraniczni właściciele koni oraz trenerzy opuścili jadalnię i zeszli na dół, aby zająć się przygotowaniami do zbliżającej się gonitwy.

Stanąłem przy szybie i patrzyłem, jak dziewczyna, którą znałem tak dobrze, wychodzi na tor, drobniutka, złocisto-biała postać daleko w dole, jedna z wielu sunących w dostojnej dumnej paradzie, gdzie każdy uczestnik gonitwy był poprowadzony przez forysia w liberii. Żadnych luźnych koni w drodze do boksów startowych, pomyślałem. Żadnego wyrywania się, żadnych uciekinierów.

Rozległy się fanfary oznajmiające wielką gonitwę. W dłoniach rozentuzjazmowanych widzów tkwiły pliki kuponów. Uczestnicy gonitwy przedefilowali przed trybuną i pocwałowali na linię startu, każdy w towarzystwie swojej własnej eskorty. Z oddali Alessia nie odróżniała się ani trochę od innych dżokejów. Nie rozpoznałbym jej, gdyby nie barwy, jakie nosiła.

W tym miejscu bardziej niż na angielskich torach czułem, że nie stanowię już cząstki jej prawdziwego życia. Właśnie teraz, w siodle, Alessia czuła, że naprawdę żyje. Kiedy przepełniały ją emocje i gdy dawała z siebie wszystko. Tu mogła pokazać całą gamę swych umiejętności. Ja, jako kochanek, mogłem być dla niej co najwyżej wsparciem – i przystałbym na to, gdyby tylko zechciała.

Uczestnicy gonitwy krążyli w kółko po trawiastej nawierzchni, ponieważ gonitwa International na dystansie trzech kilometrów odbywała się nie na torze ziemnym, lecz właśnie na trawiastym. Na tablicy zakładów pojawiły się nowe, podawane na bieżąco stawki. W Ameryce gonitwy rozpoczynały się po przyjęciu wszystkich zakładów, gdy gracze odeszli od kas, a nie punktualnie o czasie, zgodnie z ustaleniami z biuletynu wyścigów.

Ruszyli, konie pomknęły galopem, a wśród nich złoto-biała postać sunąca szybciej niż wiatr, podczas gdy w moim umyśle gonitwa zdawała się rozgrywać niemal w zwolnionym tempie.Brunelleschi, narowisty ogier ze skłonnością do kopania, wykorzystał swój paskudny charakter w zbożnym celu i już przy pierwszym zakręcie zaczął wysuwać się na prowadzenie, przepychając się, dopóki nie był w stanie wyraźnie widzieć przed sobą toru. Nie lubił tłoku, wspomniała Alessia. Zapewniła mu tyle miejsca, ile potrzebował, i prowadziła prosto. Pokonali drugi zakręt od lewej strony i po przebiegnięciu prostej okrążyli ten ostatni, i skierowali się ku linii mety.

Dwa konie biegnące dotąd na czele zaczęły słabnąć i zostały prześcignięte. Brunelleschi pędził naprzód jak burza. Alessia dwukrotnie uderzyła go trzcinką po zadzie i potężne czarne zwierzę pomknęło niczym strzała w stronę mety.

Wygrała gonitwę, właśnie ona, Alessia, a kiedy wjechała na ring dla zwycięzców pod trybuną, powitały ją gromkie owacje. Znalazła się w obiektywie kamer i aparatów fotograficznych z podniesioną głową i śmiechem na ustach. Kiedy Brunelleschi stąpał dumnie w wieńcu z liści laurowych (jakżeby inaczej?), wyciągnęła rękę i delikatnie poklepała zwierzę po ciemnej, lśniącej od potu szyi, a tłum znów nagrodził ją okrzykami.

Z całego serca podzielałem jej radość – i czułem się samotny.

Później wszyscy zjawili się w sali jadalnej – przyszli na szampana – zwycięzcy, przegrani i Erie Rickenbacker, który sprawiał wrażenie, jakby był bliski ekstazy.

– Dobra robota – rzekłem do niej.

– Widziałeś? – Była cała w skowronkach, bardzo mocno przeżywała swój wielki sukces.

– Tak.

– Czyż to nie fantastyczne?

– Cudowne. Taki dzień zdarza się raz w życiu.

– Och, kocham cię – powiedziała, zaśmiała się i obróciwszy się na pięcie, wdała się w ożywioną dyskusję z całym tłumem swych wielbicieli. No i co, Andrew, pomyślałem, krzywiąc się nieznacznie, jak ci się to podoba? No cóż, odpowiedziałem sam sobie, lepsze to niż nic.

Kiedy wróciłem do siebie do hotelu, na moim telefonie paliła się czerwona lampka – ktoś zostawił nagraną wiadomość. Gdy byłem na wyścigach, dzwoniono do mnie z Londynu. Z Liberty Market. Proszono mnie o jak najszybszy kontakt.

Mój telefon odebrał Gerry Clayton.

– Dzwonił twój włoski przyjaciel z Bolonii – powiedział. – Ten policjant, Pucinelli.

– Tak?

– Prosił, abyś do niego zadzwonił. Nie zrozumiałem go zbyt dobrze, ale chyba powiedział, że odnalazł Giuseppe-Petera.

18

Zanim odebrałem wiadomość, we Włoszech była już trzecia nad ranem. Mimo to, zakładając, że prawo nigdy nie śpi, ani nawet nie drzemie, wybrałem numer do carabinieri, by usłyszeć ziewającego Włocha, który nie znał angielskiego. Pucinellego tam nie było.

Nie wiadomo, kiedy ponownie zjawi się na posterunku.

Podałem mu moje nazwisko, starannie je literując, ale wiedziałem, że dla większości Włochów było ono nie do wymówienia.

Zadzwonię ponownie, zapewniłem, a on odparł krótko: – Dobrze.

O pierwszej w nocy czasu waszyngtońskiego zadzwoniłem do Pucinellego do domu, domyślając się, że o tej porze jego rodzina powinna zasiadać do śniadania. Odebrała jego żona, w tle usłyszałem głosiki dzieci i zapytałem po włosku, czy zastałem męża.

– Enrico jest w Mediolanie – odrzekła, mówiąc przez wzgląd na mnie, bardzo wolno. – Miałam przekazać panu wiadomość. – Krótka przerwa, szelest papieru, a potem: – Proszę zadzwonić pod numer domowy dziś o czternastej. Do tej pory powinien już wrócić. Mówił, że to bardzo ważne, odnalazł pańskiego przyjaciela.

– W Mediolanie? – spytałem.

– Nie wiem. Enrico powiedział tylko, że prosi pana o telefon.