Изменить стиль страницы

– Martwimy się o jutrzejszą gonitwę – rzekła Beatrice. – Zawsze się tym przejmujemy, nie umiemy temu zaradzić. – Przerwała. – Rozumie pan, co mówię?

– Rozumiem więcej, niż potrafię powiedzieć.

Najwyraźniej jej ulżyło i natychmiast z jej ust popłynął potok słów; nie zwracała uwagi na strofujące spojrzenia swego męża.

– Nie byliśmy wcześniej w Waszyngtonie. To takie wielkie, wspaniałe miasto. Jesteśmy tu już dwa dni… a w niedzielę jedziemy do Nowego Jorku. Zna pan Nowy Jork? Co powinniśmy zobaczyć w Nowym Jorku?

Odpowiedziałem, najlepiej jak potrafiłem, prawie nie zwracając na nią uwagi. Jej mąż rozmawiał z Lucchesem o perspektywach Brunelleschiego, lecz bez wielkiego zaangażowania, jakby robił to po raz co najmniej pięćdziesiąty. Paolo Cenci znów zapewnił, że cieszy się, mogąc mnie zobaczyć, a Alessia zjadła jajecznicę – i nic poza tym.

Morze kawy później zaczęły się naprawdę ważne rozmowy i spotkania, wywiady z trenerami, dżokejami i właścicielami koni, które miały wziąć udział w jutrzejszej gonitwie. Dziennikarze sportowi zadawali pytania, Rickenbacker przedstawiał ze swadą kolejnych uczestników wyścigów, a wszyscy dowiedzieli się o zagranicznych koniach więcej, niż wiedzieli dotychczas, i więcej, niż byli w stanie zapamiętać.

Alessia tłumaczyła dla Lucchesego, przekładając pytania i delikatnie zmieniając formę niektórych odpowiedzi. Wyjaśniła, że Brunelleschi nie znaczy nic, to po prostu nazwisko architekta, który zaprojektował większość budynków we Florencji, podobnie jak Wren w Londynie, dokończyła. Dziennikarze skwapliwie to zapisali. Notowali uważnie każde wypowiedziane przez nią słowo.

Od siebie zaś powiedziała wprost, iż koń musi widzieć, dokąd biegnie, i nie cierpi tłoku.

– Jak się pani czuła, kiedy panią porwano? – zapytał ktoś, zmieniając temat.

– Okropnie. – Uśmiechnęła się, zawahała, po czym dodała, że całym sercem jest teraz z Morganem Freemantlem i ma nadzieję, że Starszy Steward zostanie już wkrótce uwolniony. W końcu usiadła i zwróciła się nagle do mnie: – Kiedy usłyszałam o Morganie Freemantlem, rzecz jasna, pomyślałam o tobie… zastanawiałam się, czy twoja firma zajmie się tą sprawą. Po to tu właśnie przyjechałeś, prawda? Nie po to, żeby zobaczyć, jak się ścigam.

– Jedno i drugie – odparłem.

Pokręciła głową. – Przyjemne z pożytecznym. – Nagle stała się bardzo rzeczowa: – Znajdziesz go jak Dominica?

– To raczej mało prawdopodobne – odrzekłem.

– Mnie wracają wspomnienia – szepnęła, a jej oczy sposępniały.

– Nie…

– Nic nie mogę na to poradzić. Odkąd o tym usłyszałam… kiedy dziś rano znalazłam się na wyścigach… nie mogę przestać o nim myśleć.

Beatrice Goldoni wciąż wyrzucała z siebie potoki słów, mówiąc mi, a także Alessi, która zapewne słyszała to nie po raz pierwszy, jak wielkim szokiem było dla niej, gdy dowiedziała się ojej uprowadzeniu, i jak bardzo się cieszy, że zdołałem doprowadzić do jej uwolnienia… Ja zaś uznałem za uśmiech losu, że mówiła w swoim rodzinnym języku, którego, miejmy nadzieję, nie znała otaczająca nas dokoła horda żądnych sensacji dziennikarzy.

Przerwałem jej, życząc powodzenia w nadchodzącej wielkiej gonitwie, po czym pożegnałem się ze wszystkimi. Alessia wyszła ze mną z sali jadalnej. Przeszliśmy powoli przez wielką salę bankietową, by obejrzeć tor wyścigowy.

– Jutro – powiedziałem – ci wszyscy ludzie będą ci kibicować. Wydawała się bardziej zaniepokojona niż uspokojona moimi słowami.

– To zależy, jak Brunelleschi zniósł podróż.

– Nie przyjechał z wami? – spytałem, zaskoczony.

– Przyjechał, tyle tylko, że nikt nie wie, jak on się czuje. Może tęsknić za domem… i, nie śmiej się, ale tutejsza kranówka wydaje mi się obrzydliwa. Bóg jeden wie, co konie o niej myślą. Konie mają swoje humory, pewne rzeczy lubią, innych zaś nie cierpią, jest cała masa rozmaitych, trudnych do przewidzenia czynników, które mogą wpłynąć na ich zachowanie na torze.

Objąłem ją nieśmiało ramieniem.

– Nie tutaj – powiedziała nagle. Opuściłem rękę. – A gdzieś indziej? – spytałem.

– Jesteś pewien…?

– Nie wygłupiaj się. Czy gdyby było inaczej, w ogóle bym cię o to pytał?

Uśmiechnęła się szeroko i oczy jej rozbłysły, ale nie patrzyła na mnie, lecz na tor wyścigowy.

– Zatrzymałem się w Sherryatt – powiedziałem. – A ty?

– W Regency. Wszyscy tam mieszkamy – państwo Goldoni, Silvio Lucchese, tato i ja. Wszyscy goście wyścigów. Gospodarze są tak hojni, że aż mnie to zdumiało.

– A co powiesz na kolację? – spytałem.

– Nie mogę. Zostaliśmy zaproszeni przez ambasadora Włoch… tato go zna… muszę tam pójść.

Skinąłem głową.

– Chociaż – dodała – moglibyśmy po południu wybrać się na przejażdżkę albo na dłuższy spacer. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty spędzić całego dnia na wyścigach. Byliśmy tu wczoraj… wszystkim zagranicznym dżokejom pokazano, co mają robić i czego się spodziewać. Dziś mam wolne.

– Wobec tego zaczekam tu na ciebie.

Poszła, by powiedzieć o swoich planach ojcu, zaraz wróciła i dowiedziałem się, że wszyscy za kilka minut udadzą się na obchód stajni – to także należało do jej obowiązków, ale mogłem pójść z nimi, jeżeli tylko chciałem.

– Obchód stajni?

Spojrzała na mnie z rozbawieniem. – To tam trafiają konie czekające na udział w gonitwie.

W efekcie wraz z połową osób, które poznałem przy śniadaniu, miałem okazję obejrzeć rutynowe poranne czynności rozgrywające się na zapleczu toru wyścigowego – karmienie, czyszczenie, czesanie, siodłanie, dosiadanie i lekki trening wierzchowców (krótki, ostry cwał) szybki chód (dla ochłonięcia po ćwiczeniach), a także inne niezbędne przygotowania, że nie wspomnę o niekończących się konferencjach prasowych, gdzie kolejni trenerzy otoczeni przez większe lub mniejsze grupki dziennikarzy głosili swe przepowiednie niczym biblijni prorocy.

Usłyszałem, jak trener jednego z tutejszych wierzchowców, uważanego za faworyta, mówi z niezłomnym przekonaniem: – Zyskamy znaczną przewagę już na samym początku gonitwy i nie oddamy prowadzenia aż do przekroczenia linii mety.

– A co z zagranicznymi końmi? – spytał jeden z reporterów. – Czy któryś z nich ma szansę was pokonać?

Trener leniwie przeniósł wzrok na stojącą przy mnie Alessię. Znał ją. Uśmiechnął się. I powiedział z kurtuazją w głosie: – Zagrożenie może stanowić Brunelleschi.

Sam Brunelleschi, stojąc w swoim boksie, wydawał się nieporuszony. Silvio Lucchese najwyraźniej przywiózł z Włoch ulubioną paszę czempiona, toteż wierzchowiec nie narzekał na brak apetytu. Brunelleschi sprawiał wrażenie najedzonego (to dobry znak) i nie kopnął chłopca stajennego, co niekiedy czynił, kiedy coś go złościło. Wszyscy z szacunkiem poklepywali go po szyi, trzymając dłonie z dala od silnych, białych zębisk konia. W moich oczach wierzchowiec prezentował się władczo jak tyran o paskudnym, wybuchowym temperamencie. Nikt nie zapytał, co sądzi o tutejszej wodzie.

– Nikt za nim nie przepada – rzekła Alessia, tak by nie usłyszeli jej właściciele konia. – Niekiedy mam wrażenie, że Goldoni się go boją.

– Ja też tak sądzę – przyznałem.

– Wykorzystuje swoją podłość i gniew, by osiągnąć zwycięstwo – spojrzała z czułością i smutkiem na ciemny, poruszający się nerwowo łeb. – Wystarczy, że powiem mu, iż jest prawdziwym łajdakiem, a gna jak wiatr.

Paolo Cenci wydawał się zadowolony, że Alessia spędza większość dnia w moim towarzystwie. On, Lucchese i Bruno Goldoni zamierzali zostać na wyścigach. Beatrice z sekretnym, grzesznym uśmieszkiem zadowolenia oznajmiła, że wybiera się do hotelowego fryzjera, a potem na zakupy. Ku memu rozczarowaniu, Paolo Cenci zasugerował, abyśmy wspólnie z Alessia odwieźli ją z powrotem do Waszyngtonu, oszczędzając tym samym fatygi szoferowi z wypożyczalni limuzyn, i w ten oto sposób pierwszą godzinę dnia, którą mieliśmy spędzić wspólnie, zmarnowaliśmy w towarzystwie gadatliwej damy, przez większość czasu milcząc. Odniosłem niepokojące wrażenie, że nawet chwilowe rozdzielenie z mężem bardzo ją ożywiło i poprawiło humor, a gdy wysadziliśmy ją pod hotelem Regency, jej zapadnięte wcześniej poszarzałe policzki pokraśniały, w oczach zaś pojawiły się filuterne, łobuzerskie iskierki.