Изменить стиль страницы

– Och, to nie twoja wina.

– Chcesz sobie wziąć wolne? Nie ma dziś aż tak wielu gości.

– Nie, dzięki. Zostanę do końca swojej zmiany. – Charlsie Tooten pracowała już coraz szybciej, czułam jednak, że nie powinnam brać urlopu. To był przecież wolny dzień Arlene.

Wróciliśmy do baru. Chociaż kilka osób zerknęło na nas z ciekawością, nikt nie spytał, co się zdarzyło. W mojej części siedziała tylko jedna para. Oboje byli zajęci jedzeniem i mieli pełne szklanki, więc chwilowo mnie nie potrzebowali. Zaczęłam ustawiać kieliszki. Sam oparł się o kontuar obok mnie.

– Czy to prawda, że Bill Compton spotka się dziś wieczorem z Potomkami Wybitnych Poległych?

– Tak twierdzi moja babcia.

– Idziesz?

– Nie planowałam pójść. – Nie chciałam widzieć Billa, póki do mnie nie zadzwoni i wyraźnie nie zaproponuje spotkania.

Sam nic nie odpowiedział, lecz później, po południu, gdy brałam torebkę z jego biura, wszedł za mną i zaczął przekładać papiery na swoim biurku. Wyciągnęłam szczotkę do włosów i próbowałam rozplatać koński ogon. Z zachowania mojego szefa wnosiłam, że pragnie ze mną porozmawiać i poczułam falę rozdrażnienia na myśl o niezdecydowaniu mężczyzn.

Mężczyzn choćby takich jak Andy Bellefleur. Mógł przecież wprost mnie spytać o moją przypadłość, a nie traktować w tak osobliwy sposób.

Albo Bill. Mógłby po prostu obwieścić mi swoje zamiary… zamiast raz przyciągać, raz odpychać.

– Tak? – spytałam ostrzej, niż zamierzałam. Pod wpływem mojego spojrzenia zarumienił się.

– Zastanawiałem się właśnie, czy zechciałabyś pójść ze mną na zebranie Potomków, a potem na filiżankę kawy.

Zdumiałam się. Moja szczotka zatrzymała się w połowie drogi w dół. Mnóstwo wspomnień przebiegło mi przez głowę: dotyk jego ręki, którą trzymałam przed domem Dawn Green, ściana, jaką napotkałam w jego umyśle, plotki o durnych dziewczynach umawiających się na randki z własnymi pracodawcami.

– Pewnie – odparłam po długiej pauzie.

Wydało mi się, że Sam z ulgą wypuszcza powietrze.

– To dobrze. Zatem wpadnę po ciebie mniej więcej o dziewiętnastej dwadzieścia. Spotkanie zaczyna się o wpół do ósmej.

– W porządku. Do zobaczenia więc.

Przestraszona, że jeśli zostanę dłużej, zrobię coś dziwnego, chwyciłam torebkę, wyszłam pospiesznie i ruszyłam wielkimi krokami do samochodu. Nie mogłam zdecydować, czy chichotać z radości, czy jęczeć z powodu własnej głupoty.

Dotarłam do domu dopiero o siedemnastej czterdzieści pięć. Na stole czekała kolacja, gdyż babcia powoli przygotowywała się do wyjścia. Musiała wcześniej zawieźć przekąski na zebranie Potomków do Budynku Społeczności.

– Zastanawiam się, czy Bill mógłby przyjść, gdybyśmy zorganizowali nasze spotkanie w sali baptystów Dobrej Wiary? – Choć spytała ni z tego, ni z owego, bez problemu podjęłam wątek.

– Och, myślę, że mógłby – odparłam. – Sądzę, że opowieści o wampirach przerażonych akcesoriami religijnymi nie są prawdziwe. Ale go o to nie pytałam,

– Wisi tam duży krzyż – ciągnęła babcia.

– Będę jednak na spotkaniu – wtrąciłam. – Idę z Samem Merlotte’em.

– Z twoim szefem, Samem? – Babcia była bardzo zaskoczona.

– Tak.

– Hmm… No dobrze, dobrze. – Zaczęła się uśmiechać, stawiając na stole talerze. Gdy jadłyśmy kanapki i sałatkę owocową, zastanawiałam się, co włożę. Babcia wyglądała na podekscytowaną spotkaniem, czekającą członków klubu przemową Billa i koniecznością przedstawiania go przyjaciołom, ja zaś nagle wyrwałam ją z tej pełnej oczekiwania duchowej zadumy stwierdzeniem, że mam randkę. I to z pełnokrwistym człowiekiem.

– Pójdziemy gdzieś potem – dodałam. – Pewnie więc dotrę do domu mniej więcej godzinkę po zebraniu. – W Bon Temps znajdowało się naprawdę niewiele lokali, w których można się było napić kawy, a w żadnym z nich nie miało się ochoty siedzieć zbyt długo.

– W porządku, kochanie. Nie spiesz się. – Babcia była już ubrana, toteż po kolacji pomogłam jej załadować do auta kilka tac z ciasteczkami. Wiozła też kawę w dużym termosie, który kiedyś kupiła na takie właśnie okazje. Samochód stał już przy tylnym wejściu, co zaoszczędziło nam sporo chodzenia. Babcia wydawała się ogromnie szczęśliwa i bardzo przejęta; podczas załadunku nie przestawała mówić. Uwielbiała takie wieczory.

Natychmiast po jej odjeździe zrzuciłam strój kelnerki i weszłam pod prysznic. Namydlając się, nadal rozmyślałam nad odpowiednim strojem. Wiedziałam, że na pewno nie włożę niczego czarnego ani białego; stale nosiłam te barwy w pracy i miałam ich dość. Znów ogoliłam nogi. Nie miałam już czasu umyć i wysuszyć włosów, na szczęście myłam je ubiegłego wieczoru. Otworzyłam szafę i zagapiłam się w jej wnętrze. Sam widział już białą sukienkę w kwiatki. Dżinsowe wdzianko nie wyglądało wystarczająco elegancko dla przyjaciół babci. W końcu wyszarpnęłam spodnie khaki i brązową jedwabną bluzkę z krótkimi rękawami. Dodałam sandałki z brązowej skóry i całkiem ładny brązowy, skórzany pasek. Na szyi zawiesiłam łańcuszek, w uszach duże złote kolczyki i byłam gotowa. Sam, jakby na to czekał, zadzwonił w tym momencie do drzwi.

Gdy mu otworzyłam, przez chwilę czułam się zakłopotana.

– Proszę, wejdź, chociaż wydaje mi się, że mamy czas tylko… – powiedziałam.

– Chciałbym usiąść i pogawędzić, ale myślę, że mamy czas tylko… – stwierdził on w tej samej chwili.

Oboje się roześmialiśmy.

Wyszliśmy. Zamknęłam za nami frontowe drzwi i przekręciłam klucz, a Sam pospieszył otworzyć drzwiczki swojego pikapa. Ucieszyłam się, że włożyłam spodnie, ponieważ nie wyobrażałam sobie wsiadania do tej wysokiej kabiny w jednej ze swoich krótszych spódniczek.

– Pomóc ci wejść? – spytał z nadzieją w głosie.

– Sądzę, że sobie poradzę – odparłam, usiłując się nie uśmiechać.

Milczeliśmy w drodze do Budynku Społeczności, który mieścił się w starszej części Bon Temps, czyli części sprzed wojny secesyjnej. Budowla nie była przedwojenna, postawiono ją na miejscu gmachu zniszczonego podczas wojny, nikt wszakże nie wiedział, co się w nim wtedy znajdowało.

Potomkowie Wybitnych Poległych stanowili grupkę mocno mieszaną. Było wśród nich kilkoro bardzo starych, bardzo kruchych członków, paru osobników nieco młodszych, pełnych życia i bardzo wesołych, a nawet garstka mężczyzn i kobiet w średnim wieku. Do klubu jednak nie należał nikt naprawdę młody, na co babcia często utyskiwała, posyłając mi przy tym znaczące spojrzenia.

Pan Sterling Norris, wieloletni przyjaciel mojej babci, a równocześnie burmistrz Bon Temps, witał tego wieczoru gości, stał więc przy drzwiach, ściskał dłonie i odbywał krótką rozmowę z każdym, kto wchodził.

– Panno Sookie, codziennie wygląda pani piękniej – oświadczył na mój widok. – O Sam, nie widzieliśmy się kawał czasu! Sookie, czy to prawda, że ten wampir jest twoim bliskim przyjacielem?

– Tak, zgadza się.

– Możesz nas zatem zapewnić, że wszyscy jesteśmy tu bezpieczni?

– Oczywiście że tak. To bardzo miły… bardzo miła osoba. – Istota? Jednostka? A może powinnam powiedzieć: „Jeśli lubisz nieumartych, ten jest dość przyjemny”?

– Skoro tak twierdzisz – odparł mężczyzna z powątpiewaniem. – W moich czasach miłego wampira można by sobie między bajki włożyć.

– Och, panie Norris, nadal żyjemy w pańskich czasach – odparłam z pogodnym uśmiechem, jakiego się po mnie spodziewano, burmistrz zaś się roześmiał i pogroził mi żartobliwie, czego ja z kolei po nim oczekiwałam. Sam wziął mnie za rękę i skierował do przedostatniego rzędu metalowych krzeseł. Zajęłam miejsce i pomachałam babci. Zbliżała się właśnie pora rozpoczęcia spotkania. W pomieszczeniu przebywało ze czterdzieści osób; całkiem spore zgromadzenie jak na Bon Temps. Bill jednakże jeszcze się nie zjawił.

Na podium weszła prezeska Potomków – duża, tęga kobieta – Maxine Fortenberry.

– Dobry wieczór! Dobry wieczór! – huknęła. – Nasz gość honorowy dzwonił, że ma kłopoty z samochodem, więc się kilka minut spóźni. Zatem korzystając z okazji, omówmy teraz zaległe sprawy klubowe.