Reacher rozpoznał go natychmiast na podstawie zdjęcia z jego teczki. Na pierwszy rzut oka facet miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył ze sto dwadzieścia kilogramów. Szeroki w ramionach, wąski w biodrach. Patykowate nogi. Wyglądał na szybkiego i zwinnego. Miał na sobie szary garnitur z białą koszulą i czerwonym krawatem. Jedną ręką przyciskał krawat do piersi, chociaż nie było wiatru. Rzucił okiem na bramę, wsiadł do samochodu i pojechał na parking. Zaparkował niedaleko rozbitych drzwi. Kiedy wysiadł, podszedł do niego Parker. Zaczęli rozmawiać.
Na wszelki wypadek Reacher wyciągnął komórkę znalezioną w Vegas i wybrał numer. W odległości pięćdziesięciu metrów od niego dłoń Lamaisona powędrowała do kieszeni i wyłoniła się ponownie z telefonem. Spojrzał na ekran i zamarł.
Mam cię, pomyślał Reacher.
Nie oczekiwał, że odbierze, a jednak Lamaison to zrobił. Otworzył klapkę, przysunął aparat do ucha i powiedział:
– Czego?
– Jaki miałeś dzień? – zapytał Reacher.
– Dopiero się zaczął.
– A noc?
– Zabiję cię.
– Wielu próbowało – odparł Reacher. – Nadal żyję, a oni nie.
– Gdzie jesteś?
– Wyjechałem z miasta. Tak jest bezpieczniej. Ale wrócę. Może za tydzień, może za miesiąc lub za rok. Na twoim miejscu przywykłbym do oglądania się za siebie. Będziesz musiał często to robić.
– Nie boję się ciebie.
– W takim razie jesteś głupcem – odpowiedział Reacher i rozłączył się. Widział, jak Lamaison gapi się w telefon, a następnie wybiera jakiś numer. Nie oddzwonił do niego. Reacher czekał, lecz jego aparat pozostał głuchy. A Lamaison zaczął gadać, najwyraźniej z kimś innym.
Po dziesięciu minutach pojawił się Lennox w kolejnym ciemnoniebieskim 300C. Czarny garnitur, siwe, krótko przycięte włosy. Krępy, o nalanej czerwonej twarzy. Numer trzy. Podwładny Swana. Kolega Parkera. Wyłonił się, niosąc kartonową tacę z kubkami kawy, i zniknął w środku. Pięć minut po nim zjawiła się Margaret Berenson. Smoczyca. Szefowa kadr. Była siódma rano. Przyjechała srebrną toyotą średniej wielkości. Skręciła w prawo, przejechała przez plac i zaparkowała zgrabnie tuż przed drzwiami. Ostrożnie weszła do środka, obchodząc rumowisko. Po chwili wyszedł Lamaison i wysłał ochroniarza do bramy, aby pełnił obowiązki wartownika. Parker stanął w drzwiach, tworząc drugą linię obrony. Później przyjechali dwaj kolejni menedżerowie. Pewnie dyrektor finansowy i techniczny, pomyślał Reacher. Wartownik pomachał im na powitanie w wyrwie, jaka pozostała po bramie, a Parker ukłonił się w drzwiach. Na koniec przybył jakiś dyrektor. Starszy gość. W jaguarze. Strażnik skinął mu głową z szacunkiem. Parker stanął na baczność. Starszy jegomość pogadał z Parkerem przez szybę i odjechał. Najwyraźniej był zwolennikiem dawania podwładnym dużej swobody działania.
Później zapadła trwająca dwie godziny cisza.
Mniej więcej w połowie tego czasu Dixon odezwała się z Highland Park. Ona i O’Donnell byli na posterunku od szóstej rano. Widzieli trzech ochroniarzy. Obserwowali, jak odjeżdża Lamaison i Lennox. Widzieli, jak przychodzą pracownicy. Cały czas we dwójkę krążyli wokół fabryki w promieniu dwóch przecznic, aby mieć pełniejszy obraz.
– To prawdziwa twierdza – oceniła Dixon. – Kilka budynków. Porządne ogrodzenie. Doskonała ochrona. Z tyłu jest lądowisko dla helikopterów. Jeden nawet tam stoi. Biały beli dwieście dwadzieścia dwa.
O dziesiątej trzydzieści wyszła smoczyca. Ostrożnie przedarła się przez zgliszcza i zatrzymała na płytkim stopniu na zewnątrz recepcji, aby po chwili ruszyć do swojej toyoty. Zadzwonił telefon Reachera. Aparat na kartę, który kupili Radio Shack, a nie telefon gościa z Vegas. Dzwoniła Neagley.
– Jedziemy razem? – zapytała.
– Absolutnie – odparł Reacher. – Ty zaraz za nią, ja za tobą. Pora zacząć rock and rolla.
Naciągnął rękawiczki i uruchomił swoją hondę w tym samym momencie, w którym Berenson uruchomiła toyotę. Ponieważ wjeżdżając na parking, skręciła w prawo, wyjeżdżając skręci w lewo. Reacher ruszył z pobocza, przejechał dwadzieścia metrów i zawrócił przy następnej ulicy. Długie siedzenie w samochodzie sprawiło, że zesztywniał. Przejechał wolno obok ogrodzenia New Age. Berenson ruszyła przez parking. Przecznicę dalej zobaczył hondę Neagley. Sunęła wolno, ciągnąc za sobą obłok białej pary. Berenson dotarła do bramy i przejechała przez nią, nie zatrzymując pojazdu. Skręciła w lewo. Neagley wykonała równoległy zwrot i ruszyła dwadzieścia metrów za nią. Reacher zwolnił, odczekał chwilę i też zawrócił. Jakieś siedemdziesiąt metrów za Neagley i dziewięćdziesiąt za Berenson.
66
Prelude miało niskie zawieszenie, więc Reacher nie siedział pod najwygodniejszym kątem, jednak przez większość czasu całkiem dobrze widział srebrną toyotę. Berenson jechała znacznie poniżej maksymalnej prędkości. Może miała jakieś punkty karne albo coś nie dawało jej spokoju. A może ślady po zderzeniu widniejące na ciemnoniebieskim chryslerze zapisały się w jej pamięci wyraźniej niż blizny na twarzy. Skręciła w prawo w Huntington Drive, która według Reachera stanowiła odcinek dawnej drogi sześćdziesiąt sześć. Jechała na północny wschód. Reacher zaczął podśpiewywać pod nosem, że niebawem się zabawi. Nagle przyhamował. Berenson zaczęła zwalniać i włączyła kierunkowskaz. Zamierzała skręcić w lewo. Jechała do South Pasadena.
Zadzwonił telefon. Neagley.
– Jadę za nią zbyt długo – powiedziała. – Na następnym skrzyżowaniu robię trzy skręty w prawo. Przesuń się bliżej.
Przyspieszył, nie rozłączając się. Berenson skręciła w Van Home Avenue. Wykonał skręt pięćdziesiąt metrów za nią. Nie widział jej samochodu. Droga była kręta. Przyspieszył ponownie, pokonał ostatni zakręt i zwolnił, widząc ją w odległości około czterdziestu metrów przed sobą. W lusterku wstecznym dostrzegł samochód Neagley.
Monterey Hills przeszło w South Pasadena, a po przekroczeniu granicy dzielącej oba miasta droga zmieniła nazwę na Via Del Rey. Ładna nazwa i ładne miejsce. Kalifornijskie marzenie. Niskie wzgórza, kręte uliczki, drzewa, wieczna wiosna, wieczne kwiaty. Reacher wychował się w ponurych bazach wojskowych w Europie i na obszarze Pacyfiku, dostając od ludzi książki ze zdjęciami pokazującymi, jak wygląda dom. Na większości wyglądał dokładnie jak w South Pasadena.
Berenson wykonała skręt w lewo, a następnie w prawo, by wjechać w spokojną uliczkę bez wylotu prowadzącą do dzielnicy mieszkalnej. Reacher dostrzegł małe domy wygrzewające się w porannym słońcu. Przyhamował. Może stuknięta honda nie rzucała się w oczy w Los Angeles, lecz nie na takiej ulicy jak ta. Zatrzymał się trzydzieści metrów dalej. Neagley zaparkowała tuż za nim.
– Teraz? – zapytała przez telefon.
Istnieją dwa sposoby złożenia wizyty komuś wracającemu z roboty. Można pozwolić mu się ogarnąć, a następnie podsunąć przekonujący powód, dla którego powinien nas wpuścić, lub pójść tuż za nim i wtargnąć do środka, gdy nadal trzyma w ręku klucze lub stoi w otwartych drzwiach.
– Teraz – odpowiedział Reacher.
Wysiedli, zamknęli drzwi i zaczęli biec. Bezpieczna sprawa. Samotny biegnący mężczyzna mógł wzbudzić podejrzenia. Rzadko wzbudzała je samotna kobieta. Mężczyzna i kobieta biegnący wspólnie byli zwykle brani za kompanów lub parę, która wyszła poćwiczyć.
Skręcili w ulicę, lecz w pierwszej chwili niczego nie zauważyli. Droga wspinała się w górę, a następnie opadała. Wbiegli na wzniesienie i ujrzeli otwierające się drzwi garażu obok domu po prawej stronie, w jednej trzeciej długości ulicy. Srebrna toyota Berenson stała na asfaltowym podjeździe. Dom był mały i schludny. Z ceglaną fasadą. Starannie pomalowany. Na wysypanym kamieniami i żwirem podwórku rosło wiele różnokolorowych kwiatów. Nad drzwiami garażu spostrzegli obręcz do koszykówki. Uniesione drzwi wpuszczały do środka dość światła, aby mogli dostrzec dziecięce zabawki oparte o wewnętrzną ścianę. Rower, deskorolkę, kij baseballowy małej ligi, ochraniacze na kolana, kaski i rękawice.