Изменить стиль страницы

– Moglibyśmy powiedzieć, że jest w niebezpieczeństwie.

– Myślisz, że nie słyszeli tego wcześniej?

– Dowiedzmy się adresu w inny sposób – powiedziała Dixon. – Za pośrednictwem UPS.

– Nie znamy nawet jej nazwiska.

– W takim razie co robimy?

– Weźmy na wstrzymanie i poczekajmy do rana.

– Może powinniśmy zmienić hotel? Jeśli Wright jest jednym z nich…

– To bez sensu. Facet ma kumpli w całym mieście. Po prostu zamknijcie drzwi.

***

Reacher posłuchał własnej rady, gdy tylko wrócił do pokoju. Przekręcił zamek i założył łańcuch. Oczywiście nie powstrzymałoby to zdeterminowanego napastnika, lecz dałoby Reacherowi dodatkową sekundę lub dwie, a dokładnie tyle potrzebował.

Włożył pistolet do szuflady nocnego stolika. Wsunął ubranie pod materac, aby się odprasowało, i wziął długi gorący prysznic. Później zaczął rozmyślać o Karli Dixon.

Była sama.

Może tego nie lubiła.

Może czułaby się bezpieczniej, gdyby przebywała w czyimś towarzystwie.

Owinął się ręcznikiem i podreptał do telefonu. Zanim dotarł do aparatu, usłyszał pukanie. Zmienił kierunek. Zignorował judasza. Nie lubił przykładać oka do nieosłoniętej szyby. Wystarczyło, by napastnik stojący na korytarzu poczekał aż otwór ściemnieje i wpakował w niego kulę dużego kalibru. W ten sposób mógłby spowodować wielkie spustoszenie. Pocisk wraz z odłamkami szkła i metalu dostałyby się do oka i mózgu i wyleciał z drugiej strony czaszki. Zdaniem Reachera judasz był bardzo kiepskim wynalazkiem.

Zdjął łańcuch i przekręcił zamek. Otworzył drzwi.

Przed nim stała Karla Dixon.

Ubrana. Pomyślał, że musiała być ubrana, aby przejść korytarzem i wjechać windą. Czarny kostium bez bluzki.

– Mogę wejść? – zapytała.- Właśnie miałem do ciebie zadzwonić – odparł Reacher.

– Słusznie.

– Szedłem do telefonu.

– Dlaczego?

– Poczułem się samotny.

– Ty?

– Ja. Mam nadzieję, że ty również.

– Wpuścisz mnie do środka?

Szeroko otworzył drzwi. Weszła. W ciągu minuty odkrył, że nie tylko bluzki nie miała pod spodem.

***

Neagley zadzwoniła o dziewiątej trzydzieści z aparatu przy łóżku.

– Dixon nie ma w pokoju – oznajmiła.

– Może ćwiczy – odpowiedział Reacher. – Biega lub coś w tym rodzaju.

Dixon uśmiechnęła się i poruszyła u jego boku, ciepła i leniwa.

– Dixon nie ćwiczy – rzekła Neagley.

– W takim razie może bierze prysznic?

– Dzwoniłam dwukrotnie.

– Uspokój się. Zadzwonię do niej. Śniadanie za pół godziny. Do zobaczenia na dole.

Rozłączył się, a następnie podał słuchawkę Dixon, wyjaśniając, aby policzyła do sześćdziesięciu zadzwoniła do pokoju Neagley i powiedziała, że dopiero co wyszła z wanny. Pół godziny później wszyscy jedli śniadanie w hotelowej restauracji przy dźwięku automatów do gry. Po godzinie byli na Stripie, ponownie kierowali się do baru z otchłanią ognia.

48

Rano Vegas wydawało się płaskie i małe, obnażone w ostrych promieniach pustynnego słońca. Światło było bezlitosne. To, co nocą przypominało impresjonistyczne obrazy, w dzień raziło sztucznością i tandetą. Tym razem szli w kwadracie, jedna dwójka za drugą. W ten sposób stanowili mniejszy cel. Czujnie obserwowali okolicę z przodu i z tyłu.

Z przodu i z tyłu nie było nikogo. Na ulicy panował niewielki ruch, a chodnik był pusty. Rano w Vegas panował największy spokój.

Cisza panowała także na placu budowy w połowie Stripu. Miejsce sprawiało wrażenie opustoszałego. Zupełny bezruch.

– Mamy niedzielę? – zapytał Reacher.

– Nie – odpowiedział O’Donnell.

– Może jest święto?

– Nie.

– W takim razie dlaczego nikt nie pracuje.

Nie zauważyli również żadnych gliniarzy ani taśmy odgradzającej miejsce popełnienia przestępstwa. Nie prowadzono dochodzenia. Cisza, spokój. Reacher dostrzegł sztachetę, którą wyjął poprzedniej nocy. Ziemia i piasek spłukany przez Neagley zamieniły się w błoto. Na chodniku widniała ogromna sucha plama. Do kraty kanalizacyjnej wpływała ostatnia cienka i wilgotna strużka. Oczywiście wokół panował bałagan, lecz czy na placu budowy kiedykolwiek był porządek? Nie idealnie, lecz całkiem znośnie. Nie dostrzegli niczego, co mogłoby zwrócić czyjąś uwagę.

– Dziwna sprawa – rzekł Reacher.

– Może skończyła im się forsa – powiedział O’Donnell.

– Szkoda. Facet niebawem zacznie cuchnąć.

Poszli dalej. Tym razem dokładnie wiedzieli dokąd. W świetle dnia odnaleźli drogę na skróty, wiodącą przez kłębowisko splątanych uliczek. Dotarli do baru z otchłanią ognia od drugiej strony. Lokal nie był jeszcze otwarty. Usiedli na niskim murku, mrużąc oczy od słońca. Było bardzo ciepło, niemal upalnie.

– W Vegas jest dwieście jedenaście bezchmurnych dni w ciągu roku – wyjaśniła Dixon.

– Latem temperatura dochodzi do czterdziestu stopni Celsjusza – dodał O’Donnell.

– Zimą spada niemal do zera.

– Opady roczne sięgają stu milimetrów.

– Czasami spada tu kilkadziesiąt milimetrów śniegu.

– Nadal nie zdążyłam otworzyć swojego przewodnika – oznajmiła Neagley.

Kiedy zegar w głowie Reachera wskazał za dwadzieścia dwunasta, zaczęli nadchodzić pierwsi pracownicy. Przybywali od strony ulicy w luźnych gromadkach, pojedynczo lub dwójkami. Mężczyźni i kobiety poruszali się w żółwim tempie, bez większego entuzjazmu. Kiedy przechodzili, Reacher pytał kobiety, czy mają na imię Milena. Wszystkie odpowiadały przecząco.

Później na chodniku ponownie zapanowała cisza.

Dziewięć minut przed dwunastą zjawiła się kolejna grupa. Reacher zrozumiał, że przyjechał następny autobus. Minęły ich trzy dziewczyny. Młode, zmęczone, swobodnie ubrane, z dużymi białymi tenisówkami na nogach.

Żadna nie nazywała się Milena.

Zegar w głowie Reachera zadzwonił. Do dwunastej została minuta. Neagley spojrzała na zegarek.

– Martwisz się? – zapytała.

– Nie – odparł Reacher, ponieważ za jej plecami spostrzegł dziewczynę, to musiała być ta, której szukali. Znajdowała się w odległości pięćdziesięciu metrów od nich. Spieszyła się. Była niska, szczupła i ciemnowłosa, ubrana w wypłowiałe niebieskie dżinsy biodrówki i krótki biały T-shirt. W pępku miała lśniący kolczyk, a na ramię zarzuciła niebieski nylonowy plecak. Długie kruczoczarne włosy opadały do przodu, okalając ładną twarz, która mogła należeć do siedemnastolatki. Sądząc po sposobie, w jaki się poruszała, musiała dobiegać trzydziestki. Wyglądała na zmęczoną i zaaferowaną. Na nieszczęśliwą.

Reacher wstał z murku, gdy znalazła się w odległości trzech metrów od nich, i zapytał:

– Milena?

Ostrożnie zwolniła kroku jak każda kobieta zaczepiona na ulicy przez rosłego nieznajomego. Spojrzała na drzwi baru i przeciwległy chodnik, jakby zastanawiała się nad drogą ucieczki. Potknęła się lekko, nie wiedząc, czy się zatrzymać, czy zacząć uciekać.

– Jesteśmy przyjaciółmi Jorge – wyjaśnił Reacher.

Spojrzała na Reachera, a następnie na pozostałych, by ponownie skupić na nim wzrok. Zaczęła się domyślać, kim są. Najpierw było to zdumienie i nadzieja, później niewiara i akceptacja. Reacher pomyślał, że takich uczuć, na dodatek w identycznej kolejności, musi doświadczać pokerzysta dostający czwartego asa.

Później w jej oczach pojawiło się coś w rodzaju spokojnego zadowolenia, jakby wbrew najgorszym oczekiwaniom mit dostarczający otuchy okazał się prawdą.

– Jesteście jego kumplami z wojska – wyjąkała. – Wspominał, że przyjedziecie.

– Kiedy?

– Mówił o tym cały czas. Powtarzał, że gdyby znalazł się w tarapatach, przyszlibyście mu z pomocą.

– Przyjechaliśmy. Gdzie możemy pogadać?

– Uprzedzę, że się spóźnię. – Uśmiechnęła się nieśmiało, okrążyła ich i weszła do baru. Wyszła dwie minuty później, szybszym krokiem, wyższa, z wyprostowanymi ramionami, jakby ktoś zdjął jej ciężar z pleców. Jakby nie była dłużej sama. Wyglądała na młodą i rozsądną. Miała jasnobrązowe oczy, jasną skórę i szczupłe dłonie człowieka, który ciężko pracował od dziesięciu lat.