Изменить стиль страницы

Po trzecie, kiepsko spał ostatniej nocy. Po zmroku powietrze wypełniała nieprzyjemna woń. Po chwili namysłu uznał, że był to zapach karmy dla psów. Najwyraźniej w pobliżu była fabryka, która ją wytwarzała, a wiatr kierował woń w niewłaściwym kierunku. Oczywiście, był to zapach mięsa. Wiedział, że zapach to fizyczne doznanie wywołane działaniem cząsteczek na wyściółkę nosa. Z technicznego punktu widzenia, cząstki mięsa dostawały się do jego nozdrzy. Mięsa, którego Azhari Mahmoud nie tknąłby za żadne skarby, w żadnych okolicznościach.

Wszedł do łazienki i obmył twarz po raz piąty tego dnia.Spojrzał na odbicie swojej twarzy w lustrze. Zacisnął szczęki. Nie był Azharim Mahmoudem. Nie dziś. Nazywał się Alan Mason i był obywatelem Zachodu, który miał tu coś do zrobienia.

***

W drzwiach holu Chateau Marmont stanął zastępca szeryfa Thomas Brant we własnej osobie. Miał dużego siniaka na czole i wygiętą metalową szynę przyklejoną plastrem do kości policzkowych tak ściśle, że skóra wokół oczu była napięta. Gdy szedł, krzywił się z bólu. Wyglądał na człowieka, który w jednej trzeciej odczuwa niepohamowaną wściekłość, że został załatwiony, w jednej trzeciej jest zażenowany, że do tego doszło, a w jednej trzeciej jest wkurzony, że dla dobra sprawy będzie musiał zapomnieć o swoich uczuciach. Za nim podążał starszy facet, który musiał być jego szefem, Curtisem Mauneyem. Mauney dobiegał pięćdziesiątki. Był niski, krępy i miał znużone spojrzenie gościa, który zbyt długo wykonuje tę samą robotę. Włosy pofarbowane nijaką czarną farbą nie pasowały do koloru brwi. Mauney niósł podniszczoną skórzaną teczkę.

– Który dupek uderzył mojego człowieka? – zapytał.

– Ubolewamy nad tym, co się stało.

– Nie czuję się źle z tego powodu. Mój człowiek nie miał szans. Trzech na jednego. Nawet jeśli jedną z trojga była dziewczyna.

Neagley spojrzała na niego takim wzrokiem, że facet oślepłby, gdyby spojrzenia przypominały sztylety. Mauney potrząsnął głową i powiedział:

– Nie ganię mojego chłopaka za nieznajomość sztuki samoobrony. Nie powinniście tu przyjeżdżać i bić gliniarzy.

– Znajdował się poza obszarem swojej jurysdykcji, nie powiedział, że jest gliną, i zachowywał się w podejrzany sposób. Sam się o to prosił – odparł Reacher.

– Po co tu przyjechaliście?

– Na pogrzeb przyjaciela.

– Jeszcze nie wydaliśmy ciała.

– Poczekamy.

– Czy to ty uderzyłeś mojego człowieka? Reacher skinął głową.

– Przepraszam. Powinniście nas poprosić.

– O co?

– O pomoc.

Mauney spojrzał na niego obojętnym wzrokiem.

– Pomyśleliście, że ściągnęliśmy was, abyście nam mogli?

– A było inaczej? Szeryf pokręcił głową.

– Nie. Mieliście posłużyć za przynętę.

32

Thomas Brant nie usiadł, powstrzymując się od wykonania gestu, który oznaczałby stanie się częścią grupy, w przeciwieństwie do szeryfa, który przysunął sobie fotel. Usiadł, umieścił teczkę między butami i oparł ręce na kolanach.

– Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy – zaczął. – Jesteśmy szeryfami hrabstwa Los Angeles. Nie jesteśmy wsiowymi kmiotami, idiotami czy ubogimi krewnymi. Jesteśmy szybcy i zwinni, inteligentni i kreatywni. W ciągu dwunastu godzin od znalezienia ciała wiedzieliśmy o każdym szczególe z życia Calvina Franza. Na przykład o tym, że był jednym z ośmiu żyjących członków elitarnej jednostki wojskowej. W ciągu dwudziestu czterech godzin ustaliliśmy, że zaginęli także trzej inni. Jeden mieszkający w Los Angeles, dwaj w Vegas. Rodzi to pytanie, co z was za elitarna grupa, prawda? W mgnieniu oka połowa waszych zaginęła.

– Przed wydaniem oceny wolałbym ustalić, kim jest nieprzyjaciel – powiedział Reacher.

– Kimkolwiek jest, z pewnością nie mamy do czynienia z Armią Czerwoną.

– Nigdy nie walczyliśmy z Armią Czerwoną. Służyliśmy w amerykańskich siłach zbrojnych.

– Rozejrzę się – powiedział Mauney. – Sprawdzę, czy osiemdziesiąta pierwsza powietrznodesantowa odniosła jakieś poważniejsze zwycięstwa.

– Sugeruje pan, że ktoś poluje na naszą ósemkę?

– Niczego nie sugeruję. Z pewnością nie można tego wykluczyć. Sprowadzenie waszej czwórki oznaczało stworzenie sytuacji, w której nie ma przegranych. Gdybyście się nie pojawili, uznałbym, że was dopadli, a wówczas mielibyśmy kolejne elementy układanki. Gdybyście przyjechali, posłużylibyście za przynętę. Być może udałoby się was wykorzystać do wypłoszenia tamtych z kryjówki.

– A jeśli na nas nie polują?

– Wówczas kręcilibyście się w okolicy, czekając na pogrzeb. Nie mój problem.

– Pojechaliście do Vegas.

– Nie.

– W takim razie jak dowiedzieliście się o zaginięciu dwóch naszych?

– Zadzwoniłem – wyjaśnił Mauney. – Pozostaję w bliskim kontakcie z szeryfem z Nevady, a ten często współpracuje z gliniarzami z Vegas. Wasi ludzie, Sanchez i Orozco, zaginęli trzy tygodnie temu. Mieszkania obydwu zostały przewrócone do góry nogami. W ten sposób się dowiedziałem. Telefon. Bardzo przydatny wynalazek.

– Zostały splądrowane jak biuro Franza?

– Podobnie.

– Czy coś przeoczyli?

– Dlaczego mieliby coś przeoczyć?

– Ludziom czasami się to zdarza.

– Czyżby coś przeoczyli w biurze Franza? „Potraktujemy go jak dupowatego komendanta żandarmerii polowej. Będziemy brać i nie damy nic w zamian”, rzekł wcześniej Reacher. Mauney okazał się lepszy od dupowatego komendanta żandarmerii polowej. Sprawa była jasna. Wyglądał na dobrego gliniarza. Nie był idiotą. Może nawet dałoby się z nim współpracować. Reacher skinął głową i powiedział:

– Ze Względów bezpieczeństwa Franz wysyłał pliki komputerowe na własny adres. Nie znaleźli ich, podobnie jak wy. Mamy je.

– Z jego skrytki pocztowej?

Reacher skinął głową.

– To przestępstwo federalne – przypomniał Mauney. – Powinieneś mieć nakaz rewizji.

– Nie dostałbym go – wyjaśnił Reacher. – Jestem na emeryturze.

– W takim razie nie powinieneś tego ruszać.

– Aresztuj mnie.

– Nie mogę – powiedział Mauney. – Nie jestem federalnym.

– Co przeoczyli w Vegas?

– To jakaś wymiana? Reacher skinął głową.

– Ty pierwszy.

– W porządku – zgodził się Mauney. – W Vegas przeoczyli serwetkę, na której coś napisano. Papierową serwetkę, jaką dają w chińskich restauracjach. Leżała poplamiona i zwinięta w kulkę w kuble na śmieci w kuchni Sancheza. Przypuszczam, że Sanchez jadł, gdy zadzwonił telefon. Zapisał coś, aby przenieść to do notatnika lub teczki, których nie mamy. Później wyrzucił serwetkę do kosza, ponieważ już jej nie potrzebował.

– Skąd wiemy, że to, co na niej napisał, ma jakiś związek ze sprawą?

– Nie wiemy – odparł Mauney. – Ale czas zdarzenia skłania do namysłu. Zamówienie chińszczyzny było ostatnią rzeczą, jaką Sanchez zrobił w Las Vegas.

– Co na niej zapisał?

Mauney schylił się, położył sfatygowaną teczkę na kolanach i otworzył zamki. Uniósł wieko i wyciągnął przezroczystą plastikową koszulkę zawierającą barwną kserokopię. Strona miała ciemną krawędź w polu, którego nie wypełniła serwetka. Na poznaczonej kropkami papierowej fakturze widniały plamy i ślady zagnieceń. I krótka notatka nakreślona znanym pismem Jorge Sancheza: 650 per $100k. Wyraźne pismo wyrażające pewność siebie, pochylone do przodu. Niebieski długopis kulkowy, którego atrament odcinał się wyraźnie na tle niebielonego beżowego papieru.

650 per $100k.

– Co to może znaczyć? – zapytał Mauney.

– Wiem ryle co ty – odparł Reacher. Przyglądał się cyfrom, wiedząc, że wtóruje mu Dixon. K było przypuszczalnie skrótem oznaczającym tysiąc. Wojskowi z pokolenia Sancheza często się nim posługiwali, wyrobiwszy sobie ten nawyk na lekcjach matematyki, podczas studiów inżynierskich lub po długich latach służby za granicą, gdzie odległości mierzono w kilometrach zamiast milach. Kilometr stanowiący około 60 procent mili nazywano kolokwialnie „klickiem”. Per było łacińskim słowem oznaczającym „na”, np. „litry na kilometry” czy „kilometry na godzinę”.