Изменить стиль страницы

W tych popisach ignorancji nie oszczędził również polszczyzny. Pojawia się na przykład i nie przypadkiem, bo kilkakrotnie, miejscowość (z naciskiem: że to po polsku) nazwana Żyto (czyli Roggen na wschód od Odry: chyba szło mu o Żytno) i takoż miejscowości Ziemniak i Kapusta.

Smacznego.

W artykule Firetalk Burgess opisał, jak to projektował na bazie ścisłej lingwistyki ów język jaskiniowców do filmu Walka o ogień. I dopiero tu się kompletnie demaskuje. Aby się nie wdawać w detale i pryncypia, na których absurdalność rykiem śmiechu może odpowiedzieć lingwista, lecz tylko znudziłby się laik, ograniczę się do księżyca. Jak tu jaskiniowcy mogli nazywać księżyc? Burgess fantazjuje na temat jego krągłości i szuka jej odbicia w nazwach zaczerpniętych na oślep z 26 języków, ignorując fakt, że wszystkie są prawie o 100 tysięcy lat późniejsze, a co trzeci nie wiąże się ani rusz z praindoeuropejskim, którego jakby zamierzchłą rekonstrukcję sobie założył. Tak czy siak wynika mu jaskiniowy odgłos: huuun! z malajskiego bulan i różnych europejskich moon itp. Ale niestety: wszelkie moon, Mond. maan jak też miesiąc, mundus i monde (w różnych znaczeniach) wywodzą się przecież opisowo z indoeuropejskiego pierwiastka me, który znaczył: mierzyć! bo mierzono nim czas. Względnie najdosłowniej zaś służył księżycowi pierwiastek leuk: coś jasnego, skąd i białość, i wszelkie światła na niebie, aż po łacińskie luna i słowiańskie łuna (też w różnych znaczeniach). Burgess jednak zgarniał na oślep, jak i skąd (tylko nie z litewskiego! o którym lada student by wiedział: że jest głównym i najważniejszym źródłem dociekań praindoeuropejskich) i co tylko popadnie: z niewiarygodną wręcz ignorancją lingwistyczną włączając do swych rozważań nawet i polski księżyc, nie domyślając się, że to przezwisko: mały książę! w przeciwieństwie do wielkiego księcia: czyli słońca; zresztą zapożyczenie z tegoż wyrazu germańskiego co king i ksiądz. A skąd mu się ubrdało, że księżyc po czesku to komar? tego już nie sposób się domyślić.

Takie to i językoznawstwo.

W sukcesywnie poprawianych wydaniach cieszył się niejaką popularnością jego wstęp do językoznawstwa Language Made Plain (1964 i 1975, Język prosto wyłożony). Wydał go pod prawdziwym nazwiskiem jako John Burgess Wilson., Ale nikt ze specjalistów nie traktuje go serio: i nic dziwnego.

17

Więc jaki ma być po naszemu ten język?

Zacznę od wspomnień.

Trzydzieści lat temu zapoczątkowałem w literaturze polskiej nowy styl tłumaczenia, wprowadzając do kryminału Petera Cheyneya Kat czeka niecierpliwie (Warszawa 1958 Iskry) w dialogach elementy mowy potocznej i substandartu jako odpowiednik angielskiego slangu i kolokwializmów. Eksperyment mój okazał się produktywny i zwrócił na siebie uwagę. Owszem: rozpętała się krótkotrwała walka na ostre w redakcji (była to bodajże czwarta moja książka i nie mogłem jeszcze narzucać swych warunków ani postawić ultimatum, a jeżeli, to ryzykując dalszym ciągiem swej kariery pisarskiej). Owszem: zakwękał w paru zdaniach jeden czy drugi (wtedy jak i dziś nikomu nie znany) recenzent. Owszem: rozmaici tłumacze (jako że sytuacja obiektywna domagała się tego) podchwycili z miejsca mój wynalazek i zaczęli go powszechnie stosować nie tylko w przekładach kryminałów, lecz i nowszej klasyki zwłaszcza amerykańskiej, nie kwitując niczym swego długu i nie powiedziawszy mi nawet dziękuję.

Ale najcenniejszym sygnałem powagi zagadnienia i tego, że ją doceniono, stało się obszerne i drobiazgowe studium, jakie memu przekładowi poświęcili docent Tadeusz Skulina w nrze 4/XXXVIII „Języka Polskiego” z 1958 roku. Badacz ten podkreślił wagę sprawy i nowatorstwo rozwiązania, dokonał szczegółowej analizy wprowadzonego przeze mnie języka i stwierdził, że nowatorstwo polega tu głównie na słownictwie, w niewielkim stopniu na idiomatyce i prawie nie tyka składni.

Niestety miał rację.

Był to jednak mój i w ogóle pierwszy krok do formuł translatorskich dotąd nieznanych i zabronionych.

Czy wygrałbym 30 lat temu walkę o druk tej książki, gdybym się był posunął o krok dalej? Wątpliwe. I tak musiałem wziąć ze sobą świadka (był to mój niezawodny przyjaciel Staszek Werner) i zagrozić wydawnictwu sądem, jeśli unicestwi w moim przekładzie to, co w nim odkrywcze i najcenniejsze. Zlękli się. Po czym zmuszono mnie w tych samych Iskrach do rezygnacji z następnego przekładu z góry stawiając mi ultimatum: żadnych eksperymentów! A nastąpiło to już po ukazaniu się rozprawki docenta Skuliny i w momencie gdy racja moja w sprawie Cheyneya została triumfalnie i definitywnie udowodniona

Dla mnie te kłopoty należą do historii.

Ale rozglądam się wokół: ilu z takich dysponentów kultury ma do dzisiaj w ręku bat i tępy nóż, którymi wciąż pozwala im się w zalążku niszczyć niepojęte dla nich wartości?

18

Więc jaki ma być ten język?

Leksyka jego, w znacznej mierze uporządkowana w słowniczku, mówi sama za siebie. Naturalnie ona się najbardziej rzuca w oczy. Mimo to nie jest najważniejsza.

A co jest?

Przede wszystkim składnia. Jej struktura ogólna i zespół szczegółowych konstrukcji są przecież decydujące w każdym języku, co zwykle niezbyt sobie uświadamia dyletant, belfer, krytyk, w ogóle ktoś nieporadnie mówiący albo piszący. Nie tyle w użyciu słów ile w ich łączeniu kryje się istota określonego języka, jego mistrzostwo, banał i przeciętność lub nieudolność. Tu również najdotkliwiej, bo najskryciej, odciskają się wpływy obce i zjawiska rozkładające język.

Następnie rekcja oraz idiomatyka (wprawdzie nieodłączne: rekcja od składni, idiomatyka od leksyki) najdobitniej konkretyzują to, co dzieje się w języku na szczeblu pojedynczych zdań, wyrażeń i połączeń wyrazowych.

Wreszcie semantyka z pragmatyką językową, słowotwórstwo i funkcjonalne zróżnicowanie języka według dialektów i stylów należą do tych elementów, którymi najtrudniej operować; które decydują o literackiej formie dzieła nawet i wówczas, gdy słownictwo jego prawie niczym się nie wyróżnia.

Oto na czym koncentruje się moja uwaga w tłumaczeniu Mechanicznej pomarańczy.

Więc o słownictwie nie ma co rozprawiać. Że odrębność jego prowokuje na pierwszy rzut oka? Dobrze: prócz ewidentnych rusycyzmów sięgam też po zapożyczenia ze środowiskowych gwar lub żargonów i wprowadzam obfitość naśladujących je neologizmów i neosemantyzmów: to znaczy innowacji słowotwórczych i znaczeniowych. Trochę zapożyczeń pochodzi z innych języków, przede wszystkim z angielskiego i niemieckiego, tu i ówdzie czeskie. żydowskie lub ukraińskie. Ta formuła dotyczy nie tylko wersji R przekładu, ale mutatis mutandis również i wersji A.

Jest bowiem raczej pewne, że jakkolwiek potoczy się historia i tym samym ewolucja polszczyzny, będzie ona ulegać wpływom nie jednej kultury lub języka, lecz wielu, i tak czy owak przenikające do polszczyzny obce słownictwo musi wywodzić się przede wszystkim z dwóch źródeł: angielskiego z amerykańskim i rosyjskiego. Jeden wpływ drugiego nie wyeliminuje.

Co najwyżej trzecia jeszcze możliwość widnieje na horyzoncie: gdyby się okazało, że Polska wejdzie w orbitę zjednoczonych Niemiec i włączy się po dobrosąsiedzku w ich potężny zarówno ekonomicznie, jak i kulturalnie organizm, rozwój polszczyzny może pójść i w trzecim kierunku: tym łatwiej, że już od wieków nic tak bardzo nie kształtowało języka polskiego jak niemiecki. Ten proces najzupełniej spontaniczny, przebiegający poza świadomością narodową i wbrew tej świadomości, uległ na kilkadziesiąt lat zawieszeniu tylko czy spowolnieniu i gdyby się w nowych okolicznościach ożywił, nie musiałby stwarzać w języku nowych mechanizmów: po prostu nawiązałby do gotowych. Mówiąc tylko pół żartem: a nuż czeka mnie jeszcze wersja N perypetii Alexa?