Изменить стиль страницы

12

Dla przekładu polskiego stworzyłem własny język na podobnej zasadzie.

A raczej dwa języki.

Bo u nas wyłania się z tego zjawisko dużo poważniejsze. Już nie zabawa literacka. Tylko coś przerażająco realnego: język nie tyle fikcyjny, jak u Burgessa, ile ten, którego odpowiednikiem Polacy będą rzeczywiście mówić około roku 2100 lub o wiele wcześniej, gdyby utrzymała się tu przewaga kulturalna Rosji Sowieckiej. Ten język i posługujący się nim przekład nazwałem: wersja R. Ale będzie też wydana wersja A: drugi i zupełnie inny przekład A Clockwork Orange, oparty na założeniu, iż powstanie sytuacja odwrotna i że polszczyzna futurologiczna przekształci się raczej w kierunku angielskiego.

Gdy kończyłem przekład w wersji R i niniejsze studium, wydawało się raczej pewne, że czeka nas ten wariant rzeczywistości. W pół roku później historia świata stanęła na głowie i wydaje się tak samo pewne, że będzie na odwrót.

Nie wyciągajmy jednak zbyt pochopnych wniosków.

Sowietyzacja świata i tej jego części chyba już nie nastąpi. Ale rozpoczęte procesy w kulturze i języku nie dadzą się z dnia na dzień zatrzymać ani odwrócić: tym bardziej, że nieświadomie im ulegają i nadal je forsują ci sami, którzy najzajadlej deklarują się przeciw sowietyzacji oraz wszystkiemu, co rosyjskie. Tak czy owak nic tu nie zależy od deklaracji! zwłaszcza bez kultury osobistej i rzetelności. Więc jakkolwiek szanse wersji A bardzo wzrosły, wynik tej gry pozostaje wciąż nierozstrzygnięty.

Jak w oryginale, tak i w przekładzie tekst wersji R nasycony jest neologizmami do tego stopnia, że pojawia się ich do kilkudziesięciu na każdej stronie. W przeliczeniu na hasła w oryginale jest około 300 neologizmów. Ze względu na całkiem inną skalę eksperymentu językowego polski słowniczek zawiera ich ponad 1000 i to jeszcze nie komplet.

13

Dowiedziawszy się z zapowiedzi w prasie i wywiadów radiowych, że robię dwa osobne przekłady tej powieści w dwóch różnych wersjach, niektórzy od razu wiedzieli, ze to: hi hi! jeszcze jeden mój ekscentryczny wygłup.

Takim nie mam nic do powiedzenia.

Do zupełnie innej klasy rozmówców kieruję rozpoczynające się tu wywody i refleksje. Nie spodziewam się, aby każdy czytelnik podzielał moje poglądy i przewidywania w całej rozciągłości. Ostrzegam jednak, że — niestety! — większość z nich się potwierdzi. Może nawet — kto wie? — tak rychło, że ja sam zdążę tego jeszcze po części dożyć.

Kto się dopatrzy w tym dwoistym tłumaczeniu tylko wyrafinowanej gry literackiej, stylistycznego i translatorskiego eksperymentu, niech się cieszy albo zżyma: jeden z celów został osiągnięty. Może kogoś zafrapować po prostu aspekt językoznawczy i próba lingwistycznej futurologii, pokrewna wymyślaniu sztucznych języków: od tak dyletanckich jak Volapük lub Esperanto i 40 prób jego ulepszenia po tak profesjonalne jak Latino Sine Flexione wybitnego matematyka Giuseppe Peano lub Novial znakomitego językoznawcy Otto Jespersena i pozostałe 2 lysiące sztucznych języków międzynarodowych. Kogo zafrapuje nie tylko to, lecz i uświadomienie procesów już realnie przekształcających język polski oraz tych, które go tak czy inaczej zmienią w obcy nam i oby nie wymierający język naszych prawnuków: ten zyska więcej przyjemności umysłowej i sięgnie głębiej. Dla kogo te uświadomienia i refleksje staną się podnietą do walki o nasz język nie po to, aby wstrzymać (co byłoby szkodliwe i nierealne) jego rozwój, lecz po to, aby nie przestał on istnieć (wraz ze swą literaturą i kulturą) w toku nieuniknionej ewolucji, o to, aby dobra polszczyzna teraźniejsza i przyszła nie zagryzły się wzajemnie, lecz harmonijnie zrosły ku obopólnej korzyści; temu dłoń ściskam.

A kto sięgnie jeszcze głębiej w rejony, gdzie polityka, socjologia, etyka i historia są nieodłączne od języka, temu w kategoriach ogólnych nie muszę nic więcej objaśniać.

14

Tak się składa, że języki angielski i rosyjski należą do tych, którymi władam najlepiej. Po rosyjsku mówię (wprawdzie dopiero po tygodniu lub dwóch pobytu) nie do odróżnienia od tubylca, choć w pisaniu zdarzają mi się sztuczności. Po angielsku mówię nie bez obcych naleciałości, za to piszę dość naturalnie (aż po tłumaczenie na angielski poezji Leśmiana i Gałczyńskiego włącznie). Mogę więc projektować organiczny stop żywej polszczyzny z jednym i drugim nie mechanicznie, lecz na instynkt i na słuch, nie klecąc sztuczności.

Inaczej bym się na ten eksperyment nic porwał.

Ostrzegają przed tym zresztą wszystkie znane mi przekłady A Clockwork Orange. Ze znanych mi najlepszy jest niemiecki, w którym Walter Brumm w najłatwiejszej warstwie gładko wykorzystał do neologizmów słowotwórstwo niemieckie, lecz nie sięgnął po nic poważniejszego i nie zdobył się na choćby elementarne zastanowienie się nad fonetyką i grafią rosyjskiego. Wszystkie inne zaś próby tłumaczenia budzą tylko politowanie.

Burgess pisał mi, że on radzi załatwić stylizację polską anglicyzmami zamiast rusycyzmów.

Jest w tym oczywiście pewien sens i mam nadzieję, że drugi przekład pozwoli to sprawdzić.

Nie to jednak miał Burgess na myśli. On po prostu nie ma pojęcia o języku polskim i jego specyfice aktualnej czy historycznej, o tym, co pod względem politycznym, kulturowym i lingwistycznym wynika z naszej lokalizacji na mapie. Jego wyobrażenia o tym, co z polszczyzną da się zrobić i po co, były najzwyczajniej wyssane z palca. Nie domyśla się powagi zagadnienia i jego chyba światowej unikalności.

Z całkiem innych przyczyn wszedł na tę fałszywą drogę młody anglista Cezary Michoński.

Nawiązał on ze mną kontakt już przedtem, zanim opublikował w nrze 2(28) kwartalnika „Akcenty” z 1987 roku własną próbę przekładu jednego z rozdziałów Mechanicznej pomarańczy, bodajże jedyną w tym języku oprócz mojego przekładu.

Zasada, którą przyjął, jest aż do absurdu mechaniczna. Lecz to nie jego wina. Młody anglista wyszedł bowiem z lubelskiej szkoły akademickiej i tam wpojono mu nierozumienie spraw elementarnych, podobne do tego, którym ośmieszyła się na cały kraj profesorka jego, słynna z nieszczęsnego przekładu Kubusia Puchatka pod imieniem Fredzi Phi-Phi doc. dr Monika Adamczyk. Jak u niej, tak i tu zabrakło uświadomienia, że każdy w ogóle przekład (a po stokroć taki jak ten) wymaga stworzenia pewnej rzeczywistości stylistycznej, rzec by można: własnego dialektu. A następnie artystycznego posługiwania się nim jak każdym idiolektem czy odmianą języka. Natomiast jeśli nie stworzono żadnej stylistyki lub nie używa się jej w sposób i w celach artystycznych, to zagadnienie przekładu artystycznego w ogóle nie zaczęło istnieć.

Tak w tym wypadku.

Michoński uznał, że skoro Burgess wtyka w język angielski zniekształcone wyrazy słowiańskie, tłumacz powinien w język polski nawtykać zniekształconych wyrazów angielskich. I to w tych samych miejscach! jak gdyby to rozwiązywało którykolwiek z tysiąca problemów przekładu artystycznego. Faktycznie ani rozwiązany nie został, ani nawet nie pojawił się żaden problem artystyczny; propozycja nie ma cech utworu literackiego; z eksperymentu wynikła tylko pedantyczna i zupełnie jałowa układanka. Jakieś nieporadne lipy i blad zastąpiły w niej rot i krowy: to wszystko! Wpisać zamiast nich usta i krew. otóż i najbanalniejszy tekst polski bez śladu Burgessa i jego specyfiki, o nijakiej składni, jeśli w ogóle czymś nacechowany stylistycznie, to sztucznością martwego żargonu wstępniaków i telewizji. Typowo polską! to jedyny rys charakterystyczny. A wszelką istotną problematykę wyparło zastanawianie się, czy thing przepoczwarzyć na fyng, sing czy tyng?