Изменить стиль страницы

– Jeszcze raz? – zapytał z niewinną miną, znów wyciągając rękę w stronę wazy.

– Dziękuję, nie. Nie chcę stracić apetytu przed kolacją.

Devlin oblizał palec, tam gdzie rodzynek zostawił lepki ślad, a potem włożył rękawiczkę. Dzieci znów zgromadziły się wokół wazy i kontynuowały zabawę. Co chwila popiskiwały ze strachu, ale ich zwinne paluszki wciąż krążyły nad gorącym płynem.

– Co dalej? – zapytał Jack, kiedy odeszli od bufetu. – Może napijesz się wina?

– Nie chciałabym cię za bardzo absorbować. Przecież musisz się zająć innymi gośćmi.

Zaprowadził ją w róg salonu, po drodze biorąc kieliszek wina z tacy przechodzącego lokaja. Podał go Amandzie i pochylając głowę, wyszeptał jej prosto do ucha:

– Ty jesteś jedynym gościem, który się dla mnie liczy.

Amanda poczuła, że znowu się czerwieni i palą ją policzki. Miała wrażenie, że to jakiś sen. To nie mogło się przydarzyć jej, Amandzie Briars, starej pannie z Windsoru… Słodka muzyka, piękne wnętrza i przystojny mężczyzna, szepczący uwodzicielskie słówka.

– Masz piękny dom – powiedziała niepewnie. Chciała jakoś odczynić ten urok, który rzucił na nią Jack.

– To nie moja zasługa. Kupiłem go z całym wyposażeniem, z meblami i wszystkimi drobiazgami.

– Jak na jedną osobę, bardzo dużo tu miejsca.

– Często przyjmuję gości.

– A czy kiedykolwiek utrzymywałeś tu kochankę? – Nie miała pojęcia, dlaczego ośmieliła się zadać tak szokujące pytanie, które nie wiadomo skąd pojawiło się w jej głowie.

Uśmiechnął się i odrzekł z lekką drwiną:

– Ależ panno Briars… Takie pytanie w tym świątecznym dniu?

– A więc utrzymywałeś czy nie? – nie dawała za wygraną. Posunęła się zbyt daleko, żeby się teraz wycofać.

– Nie – przyznał. – Zdarzały mi się romanse, ale nigdy nie utrzymywałem kochanki. Z tego, co udało mi się zaobserwować, jest to bardzo niewygodne, a poza tym kosztowne, zwłaszcza kiedy ktoś chce się takiej kochanki pozbyć.

– Kiedy zakończyłeś ostatni romans?

Roześmiał się cicho.

– Nie odpowiem na żadne pytanie, jeśli mi nie wyjaśnisz, dlaczego tak nagle zainteresowałaś się moimi sprawami łóżkowymi.

– Być może wykorzystam te wiadomości do stworzenia postaci w swojej następnej powieści.

Nadal lekko się uśmiechał.

– W takim razie dowiedz się o mnie jeszcze czegoś, moja ciekawska przyjaciółko. Bardzo lubię tańczyć. I robię to całkiem nieźle. Jeśli pozwolisz, zademonstruję ci to z przyjemnością.

Wyjął jej z dłoni kieliszek i odstawił na stolik, a potem poprowadził ją do głównego salonu.

Przez następne kilka godzin nie opuszczało Amandy wrażenie, że to wszystko jest pięknym snem. Tańczyła, piła wino, śmiała się i brała udział w świątecznych grach i zabawach. Obowiązki gospodarza balu co jakiś czas odciągały Devlina od jej boku, ale nawet kiedy znajdował się po drugiej stronie sali, Amanda czuła na sobie jego wzrok. Ku jej rozbawieniu posyłał jej chmurne spojrzenia, kiedy zbyt długo rozmawiała z jakimś dżentelmenem, zupełnie jakby był o nią zazdrosny. W pewnej chwili nawet wysłał Oscara Fretwella, żeby zainterweniował, ponieważ dwa razy z rzędu zatańczyła z uroczym bankierem, Kingiem Mitchellem.

– Panna Briars! – zawołał przyjaźnie Oscar. Jego jasne włosy lśniły w świetle kandelabrów. – To nie do wiary, ale jeszcze pani ze mną nie tańczyła. Pan Mitchell musi pozwolić również innym gościom nacieszyć się towarzystwem tak uroczej damy.

Bankier z żalem przekazał ją Fretwellowi.

– Devlin tu pana przysłał, prawda? – zapytała Amanda z uśmiechem, kiedy zaczęli tańczyć kadryla.

Oscar uśmiechnął się potulnie; nawet nie próbował zaprzeczać.

– Mam pani powiedzieć, że Mitchell to rozwodnik i nałogowy hazardzista. To dla pani zupełnie nieodpowiednie towarzystwo.

– Mnie się wydał całkiem miły – odrzekła Amanda rezolutnie i gładko wykonała następną figurę kadryla. Kątem oka dostrzegła Devlina. Stał w szerokim przejściu między główną salą a mniejszym salonikiem. Widząc jego chmurne spojrzenie, pomachała mu wesoło i dalej tańczyła z Fretwellem.

Po skończonym tańcu Fretwell odprowadził ją do bufetu na szklaneczkę ponczu. Kiedy lokaj nalewał do kryształowej czarki płyn malinowego koloru, Amanda zauważyła, że tuż obok niej stanął jakiś nieznajomy. Odwróciła się i spojrzała na niego z uśmiechem.

– Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali? – zapytała.

– Niestety, bardzo żałuję, ale nie. – Mężczyzna był wysoki, niezbyt urodziwy i zgodnie z najnowszą modą nosił krótko przystrzyżoną brodę. Miał duży nos, ładne, brązowe oczy i usta skłonne do uśmiechu. W gęstych, ciemnych włosach tu i ówdzie srebrzyła się siwizna. Amanda oceniła, że jest co najmniej pięć lub nawet dziesięć lat od niej starszy… dojrzały mężczyzna o ustalonej pozycji, sympatyczny i pewny siebie.

– Państwo pozwolą, że ich sobie przedstawię – zaproponował Fretwell, poprawiając okulary na nosie. – Panno Amando, to jest pan Charles Hartley. A to panna Amanda Briars. Tak się składa, że oboje państwo piszą dla tego samego wydawcy.

Amandę zaintrygował fakt, że Hartley również pracuje dla Jacka.

– Bardzo panu współczuję – stwierdziła poważnie.

Obaj dżentelmeni wybuchnęli śmiechem.

– Państwo wybaczą – powiedział rozbawiony Fretwell. -Zostawię państwa samych, żeby mogli sobie państwo wyrazić wzajemne współczucie. Właśnie przybyli moi starzy znajomi i muszę się z nimi przywitać.

– Ależ oczywiście – odparła Amanda i wypiła łyk cierpko słodkiego ponczu. Zerknęła na Hartleya. To nazwisko nie było jej obce. Nagle skojarzyła sobie, skąd je zna. – Czyżby pan był wujkiem Hartleyem? – zapytała uszczęśliwiona. – Tym, który pisze wiersze dla dzieci? – Kiedy potwierdzająco skinął głową, roześmiała się i bezwiednie dotknęła jego ramienia. -To wspaniałe utwory. Naprawdę wspaniałe. Czytuję je swoim siostrzenicom i siostrzeńcom. Mój ulubiony to ten o słoniu, który cały czas narzeka, a także ten o królu, który znalazł magicznego kota…

– O tak, to moje nieśmiertelne strofy – przyznał z dobrotliwą autoironią.

– Jest pan bardzo utalentowany – stwierdziła poważnie Amanda. – Tak trudno jest pisać dla dzieci. Nie umiałabym wymyślić historii, która by je zainteresowała.

Uśmiechnął się tak ciepło, że jego niczym nie wyróżniająca się twarz stała się nagle całkiem urodziwa.

– Ma pani tak wielki talent, że poradziłaby sobie pani z każdym tematem, panno Briars.

– Znajdźmy jakiś cichy kącik, gdzie będziemy mogli porozmawiać – zaproponowała. – Jest tyle pytań, które chętnie bym panu zadała.

– To niezwykle pociągająca propozycja – odrzekł i podał jej ramię.

W jego towarzystwie Amanda czuła się rozluźniona i spokojna, zupełnie inaczej niż w towarzystwie Jacka. Ironia losu sprawiła, że Hartley, chociaż pisał książki dla dzieci, sam był bezdzietnym wdowcem.

– To było dobre małżeństwo – zwierzył się Amandzie. Nadal trzymał w dużych dłoniach kryształową czarkę do ponczu, chociaż już kilkanaście minut wcześniej wypił ostatnią i kroplę trunku. – Moja żona należała do tych kobiet, które wiedzą, co zrobić, żeby mężczyzna w ich towarzystwie czuł się dobrze. Była naturalna i miła, nigdy nie przybierała niemądrych, pretensjonalnych póz, co robi dzisiaj większość kobiet. Zawsze mówiła to, co myśli, i lubiła się śmiać. – Hartley umilkł i z namysłem spojrzał na Amandę. – Właściwie była bardzo podobna do pani.

Jackowi wreszcie udało się uwolnić od śmiertelnie nudnego towarzystwa dwóch naukowców, specjalistów od starożytności. Doktor Samuel Shoreham i jego brat Claude za wszelką cenę starali się przekonać go do wydania swojego dzieła na temat sztuki starożytnej Grecji. Oddalając się od nich, z trudem ukrywał ulgę. Po chwili natknął się na Oscara Fretwella.

– Gdzie ona jest? – zapytał go zwięźle. Nie musiał tłumaczyć, o kogo chodzi.

– Panna Briars siedzi na sofie w rogu salonu i rozmawia z panem Hartleyem – powiadomił go Oscar. – Zapewniam cię, że jest przy nim zupełnie bezpieczna. Hartley nigdy by sobie nie pozwolił na nieodpowiednie zachowanie wobec damy.