Wyżej znajdowała się półka ze zdjęciami. Kilka z nich przedstawiało ładnego chłopca na przestrzeni lat, od małego berbecia po mniej więcej sześciolatka. Obok stała fotografia pięknej kobiety w stroju jeździeckim, uśmiechającej się do obiektywu. Morgan doszła do wniosku, że to żona doktora Hawkinsa. Dziwne. W aktach personalnych zapisano, że jest wdowcem. Zerknęła ukradkiem na jego dłoń. Na serdecznym palcu nosił obrączkę.
Brad odłożył długopis.
– No, to by było tyle. Teraz zrobimy badanie ogólne i ultrasonografie. Potem wrócimy tutaj i zobaczymy, czy uda nam się uzgodnić harmonogram wizyt. – Zwrócił się do Morgan. – Będzie nam pani towarzyszyć, pani doktor?
Morgan chciała zapewnić Jennifer trochę prywatności.
– Mogłabym tu zaczekać?
– Oczywiście. Zaraz wrócimy.
Przez następne piętnaście minut Morgan wierciła się niespokojnie. Nie wiedziała, co ją tak rozdrażniło. Wyczuwała w głosie Hawkinsa pewną złośliwość, ale nie pomniejszało to jego fachowości. Mimo chłopięcej nonszalancji sprawiał wrażenie profesjonalisty.
Jennifer wróciła z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Wiem już, jakiej są płci! – oznajmiła radośnie. Morgan była rozbawiona, widząc uszczęśliwioną siostrę.
– Jakiej, jeśli wolno zapytać?
– Chłopiec i dziewczynka! Fantastycznie, prawda?
– Wspaniale, Jen.
– Może najpierw zrobimy badanie krwi, a potem porozmawiamy? – przerwał im Hawkins. Wcisnął guzik interkomu i przez chwilę rozmawiał z pielęgniarką. Po kilku sekundach ubrana na biało kobieta wyprowadziła Jennifer z gabinetu.
– Wszystko w porządku, doktorze Hawkins?
– Właściwie tak. Doktor Robinson, zajmuje się pani zarządzaniem ochroną zdrowia, ale czy wie pani cokolwiek o bliźniętach? Przeszyła go wściekłym wzrokiem.
– Może i siedzę za biurkiem, ale to nie znaczy, że jestem prowincjonalnym głupkiem!
Na jego twarzy pojawił się, delikatnie mówiąc, chłodny uśmiech.
– Przepraszam. Rzecz w tym, że ostatnimi czasy ludzie z pani branży strasznie zaleźli mi za skórę. Nie wątpię, że miała pani do czynienia z bliźniętami.
– Wystarczy – powiedziała, biorąc głęboki oddech dla uspokojenia nerwów. – Zanim przeszłam do AmeriCare, pracowałam jako pediatra. I mów mi Morgan, dobrze?
Uśmiech Hawkinsa stał się trochę cieplejszy.
– Zgoda. A ja jestem Brad. Wracając do tematu, dziecko B, to znaczy chłopiec, jest dość małe. Nie sądzę, żeby można było już mówić o zaburzeniach wzrostu, ale ledwo ledwo mieści się w normie, więc trzeba go będzie bacznie obserwować. Poza tym ciśnienie skurczowe twojej siostry jest trochę za wysokie, powyżej stu trzydziestu.
– Czy to może oznaczać zahamowanie wzrostu i stan przedrzucawkowy? – spytała Morgan.
– Nie, nie – odparł Brad. – Przynajmniej na razie. Ale jak zapewne pamiętasz, prawdopodobieństwo takich zaburzeń zwiększa się w ciążach mnogich, więc lepiej, żebym miał oko na twoją siostrę. Byłoby dobrze, gdyby przychodziła do mnie raz w tygodniu.
Morgan z zadowoleniem skinęła głową.
– Zanim wróci Jen, chciałabym pana… to znaczy ciebie o coś zapytać. Chodzi o oddział intensywnej terapii noworodków w Szpitalu Uniwersyteckim. Ani w prasie, ani w telewizji nie było żadnej wzmianki o śmierci tych dwóch noworodków, ale trafiły do mnie raporty na ten temat. Jeszcze nie wspomniałam o tym Jennifer, ale podobno miał miejsce trzeci zgon. Muszę więc zapytać: czy wszystko jest w porządku? Czy jest coś, czym powinnyśmy się niepokoić?
Życzliwy uśmiech zniknął z twarzy Brada. W jego zmrużonych oczach czaił się niepokój.
– Co wiesz o tych zgonach?
– Tyle, że wszystkie miały miejsce na oddziale intensywnej terapii. Co się dzieje? Sądząc po twojej minie, coś jest nie w porządku.
Brad odwrócił wzrok i odetchnął głęboko. Atrakcyjna kobieta siedząca po drugiej stronie biurka była bystra. Czy inni ludzie spoza szpitala wyciągnęli podobne wnioski jak ona? Wstał, podszedł do okna i przez chwilę w zamyśleniu bawił się zasłonami.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy mamy jakiś kłopot, czy nie. I byłbym wdzięczny, gdyby to, co powiem, zostało między nami.
– Zgoda.
– Oficjalnie – zaczął – nie ma żadnego problemu. To tylko pech. Dzieci z oddziału intensywnej terapii umierają od czasu do czasu, prawda? W końcu to nie jest zwykła porodówka. Ale mówiąc nie całkiem oficjalnie, w nocy przejrzałem karty tych trzech dzieciaków. Do późna przyjmowałem poród i nie miałem co zrobić z wolnym czasem.
– No i…?
– Na pierwszy rzut oka – powiedział – te przypadki właściwie nie były do siebie podobne. Dwie dziewczynki i chłopiec, Nicholas. Pierwsze dziecko było po prostu wcześniakiem, urodzonym w dwudziestym szóstym tygodniu ciąży. Pierwszy miesiąc był ciężki, ale wyglądało na to, że wszystko dobrze się skończy, rozumiesz?
Morgan skinęła głową.
– Druga dziewczynka urodziła się z listeriozą w trzydziestym drugim tygodniu ciąży.
– Widzę, że przygotowałaś się do tej rozmowy – powiedział Brad. Morgan wzruszyła ramionami.
– Staram się, jak mogę.
– Następny był Nickie – Brad podjął przerwaną opowieść. Opisał stan dziecka i przebieg leczenia. Morgan znała większość podawanych przez niego informacji. – Jednak w pewnym sensie wszystkie trzy przypadki były identyczne, przynajmniej jeśli chodzi o okoliczności zgonu.
– To znaczy?
– To znaczy, że we wszystkich przypadkach sytuacja rozwijała się identycznie. Po pierwsze, dzieci przebrnęły przez poważny kryzys – podawano im antybiotyki, operowano, prowadzono sztuczne natlenianie krwi, czasami nawet stosowano wszystkie te metody łącznie. Po drugie, stan noworodków był w miarę ustabilizowany. Po trzecie, prawdopodobnie czekał je jeszcze kilkumiesięczny pobyt na oddziale intensywnej terapii, bo musiały przebywać pod stałą opieką. No i po czwarte, kiedy czujność pielęgniarek zaczynała słabnąć, stan dzieci ulegał gwałtownemu pogorszeniu. Wszystkie umarły w ciągu jednej, dwóch godzin.
– Jaka była przyczyna zgonu?
– Ach – powiedział, unosząc palec – to właśnie jest najbardziej interesujące. Według notatek pielęgniarek na początku następowało gwałtowne, silne niedotlenienie. Nasycenie tlenem poniżej dziewięćdziesięciu, zmniejszające się z każdą sekundą.
Morgan zmarszczyła brwi.
– Czop zatorowy?
– Przyszło im to do głowy, ale nie potrafiły tego udowodnić. Żadnych śladów niedrożności czy martwicy. Te nieszczęsne dzieciaki po prostu umierały na ich oczach. Wszystkie zaczynały sinieć, a potem następowało zatrzymanie akcji serca. Próby reanimacji nie dawały efektu.
– To nie było zapalenie płuc, awaria sprzętu czy pomyłka w dozowaniu leku?
– Nie, nic z ich rzeczy. Wykluczono też kilkanaście innych, bardziej wymyślnych hipotez.
– No to co było przyczyną zgonu?
Brad podszedł do biurka, oparł się na nim łokciami i nachylił ku Morgan.
– Oto jest pytanie.
Unosząc głowę, Morgan wyczytała w jego twarzy niepokój.
– Mam nadzieję, że się mylę, ale czy może to oznaczać początek epidemii?
– Prawdę mówiąc, na razie nikt nie wie, co się dzieje. Ale ponieważ z dwojgiem ze zmarłych dzieciaków miałem do czynienia osobiście, martwię się jak cholera.
Po powrocie do swojego gabinetu Morgan spojrzała na biurko i jęknęła na widok piętrzących się na nim papierów. Rozpoczynając studia medyczne, nie spodziewała się, że tak właśnie potoczy się jej kariera. Cóż, mogła za to winić wyłącznie siebie. Westchnąwszy cicho, usiadła i zaczęła przeglądać pocztę.
„Czy winę za wzrost kosztów opieki nad wcześniakami ponosi chory system finansowania ochrony zdrowia?" – głosił nagłówek artykułu wyciętego z jednej z gazet. Odłożyła go na bok. „Szpitale z Karoliny Południowej walczą o wcześniaki wysokiego ryzyka" – obwieszczało inne pismo. Morgan podziełiła wycinki na trzy kupki: do przeczytania jeszcze dziś, do przejrzenia w przyszłości i do wyrzucenia. Kiedy skończyła, wzięła się do studiowania korespondencji wewnętrznej. Na wierzchu leżały akta Giancoli.