Изменить стиль страницы

I czy chłopiec poszedł do swojej demonicznej szkoły.

Postanowiła, że rozpieści swoje obolałe ciało długą kąpielą w tej czarującej wannie, a potem zobaczy, co dają na śniadanie w Spiżarni Ma. Może któryś z mieszkańców miasteczka zechce przy miseczce muesli z owocami opowiedzieć jej jakąś legendę związaną z Hawkins Hollow.

ROZDZIAŁ 06

Cal siadał właśnie przy barze, żeby zjeść śniadanie, kiedy zobaczył wchodzącą Quinn. Miała na sobie wypłowiałe dżinsy i wysokie kozaczki na obcasach, a na głowie czapkę w jaskrawych kolorach.

Na szyi zawiązała bajecznie kolorowy szalik, który przy rozpiętej kurtce nadawał jej radosny wygląd. Spod kurtki wystawał sweter w kolorze dojrzałych jagód.

Miała w sobie coś takiego, pomyślał, co dodawałoby jej jasności i barw, nawet gdyby była utarzana w błocie.

Patrzył, jak Quinn przesuwa wzrokiem po kafejce, zapewne zastanawiając się, gdzie usiąść i z kim porozmawiać. Już pracowała. Może zawsze była w pracy. Był cholernie pewny, nawet po jednym spotkaniu, że jej umysł nigdy nie przestawał pracować.

Zauważyła go. Uśmiechnęła się tym swoim stuwatowym uśmiechem i ruszyła w jego stronę. Cal poczuł się jak dzieciak przy ustalaniu składu drużyn do gry w piłkę, jakby wybrano go spomiędzy wszystkich innych machających rękami i wrzeszczących: „Mnie! Mnie! Wybierz mnie!”.

– Dzień dobry, Caleb.

– Dzień dobry, Quinn. Masz ochotę na śniadanie?

– Z wielką chęcią. – Pochyliła się nad jego talerzem i z dramatycznym westchnieniem powąchała naleśniki obficie polane masłem i syropem. – Założę się, że są przepyszne.

– Najlepsze w mieście. – Nabił spory kawałek na widelec i wyciągnął w jej stronę. – Spróbujesz?

– Nigdy bym nie poprzestała na jednym kawałku. To jak choroba. – Usiadła na stołku i odwiązując szalik, odwróciła się z szerokim uśmiechem do kelnerki. – Dzień dobry. Poproszę kawę i czy macie może jakieś muesli, które można by posypać owocami?

– Mamy Nestle Fitness i mogłabym wkroić do nich banana.

– Idealnie. – Wyciągnęła dłoń nad barem. – Jestem Quinn.

– Pisarka z Pensylwanii. – Kelnerka skinęła głową i mocno uścisnęła dłoń młodej kobiety. – Meg Stanley. Uważaj na tego tutaj, Quinn. – Meg wskazała palcem na Cala. – Te milczki bywają przebiegłe.

– A my wygadane sztuki jesteśmy szybkie. Meg roześmiała się, nalewając kawę.

– Szybkość to spora zaleta. Przyniosę ci te płatki.

– Dlaczego – zastanawiał się głośno Cal, odkrawając kolejny kawałek naleśnika – ktokolwiek mógłby z własnej woli jeść na śniadanie surowe zboże?

– To kwestia wyrobionego smaku. Ja nad swoim jeszcze pracuję. Ale znając siebie, wiem, że jeżeli będę przychodziła tu na śniadanie, to w końcu ulegnę czarowi naleśników. Czy w mieście jest jakaś siłownia lub klub sportowy, a może jakiś napakowany koleś wypożycza swojego Atlasa?

– W piwnicy domu kultury jest mała siłownia. Potrzebna będzie karta członkowska, ale mogę ci ją załatwić.

– Naprawdę? Ty to masz kontakty, człowieku.

– Ano mam. To jak, chcesz zmienić zamówienie? Najpierw wyżerka, a potem Atlas?

– Nie dzisiaj, ale dzięki. A zatem – Quinn ujęła kubek w obie dłonie i popatrzyła na Cala zza smugi pary – skoro jesteśmy już na drugiej randce…

– Jakim cudem przegapiłem pierwszą?

– Postawiłeś mi pizzę i piwo i zabrałeś mnie na kręgle. W moim słowniku tak brzmi definicja randki. A teraz zaprosiłeś mnie na śniadanie.

– Płatki i banan. Lubię tanie randki.

– A kto nie lubi? Ale skoro się spotykamy i w ogóle… – Cal się roześmiał, a Quinn łyknęła kawy. – Chciałabym opowiedzieć ci o pewnym przeżyciu.

Popatrzyła na Meg, która postawiła przed nią śnieżnobiałą miskę pełną płatków i pokrojonego banana.

– Pomyślałam, że pewnie chciałabyś do tego odtłuszczone mleko.

– Bardzo rozsądnie, dziękuję.

– Przynieść ci coś jeszcze?

– Mamy wszystko, Meg – powiedział Cal. – Dzięki.

– Jak coś, to wołajcie.

– Przeżycie – przypomniał Cal, gdy Meg odeszła.

– Miałam sen. Cal poczuł lodowaty ucisk w żołądku, jeszcze zanim Quinn zaczęła opowiadać przyciszonym głosem szczegóły koszmaru, który przyśnił jej się zeszłej nocy.

– Wiedziałam, że to sen – powiedziała na koniec. – Zawsze wiem i zwykle bardzo lubię swoje sny, nawet te przerażające. Bo, wiesz, to się nie dzieje naprawdę. Wcale nie wyrasta mi druga głowa, żebym mogła dyskutować sama ze sobą, ani nie skaczę z samolotu z pękiem czerwonych balonów w ręce. Ale to… nie mogę powiedzieć, żeby ten sen sprawił mi przyjemność. Ja nie śniłam, że jest mi zimno, mnie wtedy było zimno. Nie śniłam, że upadam i toczę się po ziemi, bo rano zobaczyłam na biodrze siniaki, których nie miałam, zanim położyłam się do łóżka. Jak może coś ci się stać we śnie, jeśli to tylko sen?

W Hawkins Hollow może, pomyślał Cal.

– Spadłaś z łóżka?

– Nie, nie spadłam. – Po raz pierwszy usłyszał w jej głosie cień irytacji. – Kiedy się obudziłam, ściskałam słupek od łóżka, jakby to był mój długo niewidziany kochanek. A to wszystko wydarzyło się, zanim znowu zobaczyłam tego małego czerwonookiego sukinsyna.

– Gdzie?

Quinn zamilkła na chwilę i zjadła trochę płatków. Cal nie wiedział, czy wyraz niesmaku na jej twarzy wywołało śniadanie czy ponure myśli.

– Czytałeś „Miasteczko Salem” Kinga?

– Oczywiście. Spokojne miasteczko, wampiry. Dobra rzecz.

– Pamiętasz taką scenę: mali chłopcy, bracia. Jeden z nich został porwany w lesie i przemieniony. I pewnej nocy składa bratu wizytę.

– Nie ma nic bardziej przerażającego niż dzieci – wampiry.

– W każdym razie niewiele. I ten dzieciak – wampir po prostu unosi się za oknem. Fruwa i drapie paznokciami w szybę. Wczoraj było tak samo. Chłopak przyciskał twarz do szyby, a pamiętaj, że mieszkam na drugim piętrze. Potem wykonał piękne salto w tył i zniknął.

Cal przykrył rękami dłonie Quinn i poczuł, że są lodowate.

– Masz mój numer domowy i na komórkę, dlaczego nie zadzwoniłaś?

Quinn zjadła jeszcze trochę i uśmiechnęła się do Meg, podsuwając jej kubek po dolewkę kawy.

– Wiem, że się spotykamy, Cal, ale nie dzwonię do facetów, z którymi byłam na kręglach, o trzeciej trzydzieści nad ranem, żeby wołać „ratunku”. Przedzierałam się przez bagna Luizjany w poszukiwaniu śladów królowej wudu – i dobrze wiem, jak to brzmi. Na wybrzeżu Maine spędziłam sama noc w rzekomo nawiedzonym domu i rozmawiałam z facetem, który twierdził, że jest opętany przez trzynaście duchów. W Talahassee pisałam o rodzinie wilkołaków. Ale ten chłopak…

– Nie wierzysz ani w wilkołaki, ani w wampiry, Quinn. Odwróciła się twarzą do niego.

– Mam umysł tak otwarty jak sklep całodobowy i, zważywszy na okoliczności, ty też powinieneś mieć, ale nie, nie sądzę, żeby ten chłopak był wampirem. Przecież widziałam go w biały dzień. Nie jest też człowiekiem, ale to nie oznacza, że nie jest prawdziwy. Stanowi część Kamienia Pogan i tego, co tu się dzieje co siedem lat. I pojawił się wcześniej, prawda?

Tak, pomyślał Cal, jej umysł nie przestawał pracować i był bystry jak górski potok.

– To nie jest najlepsze miejsce na analizowanie szczegółów.

– Powiedz gdzie.

– Obiecałem, że jutro zabiorę cię do Kamienia Pogan, i dotrzymam słowa. Wtedy o wszystkim porozmawiamy. Dzisiaj nie mogę – powiedział, zanim zdążyła otworzyć usta. – Mam mnóstwo roboty, poza tym jutro ma być lepsza pogoda. – Wyjął portfel z kieszeni na biodrze. – Ma świecić słońce, więc śnieg powinien trochę się roztopić. – Położył pieniądze na barze i popatrzył na kozaczki Quinn. – Jeśli nie masz żadnych innych butów do wędrówek, to lepiej coś sobie kup. W tych nie ujdziesz nawet kilometra.

– Zdziwiłbyś się, do czego jestem zdolna.

– Nie wątpię. Do zobaczenia jutro.

Quinn popatrzyła za nim ze zmarszczonymi brwiami, po czym odwróciła się do Meg, która wycierała ścierką blat.

– Podstępny. Miałaś rację.