Изменить стиль страницы

Ta smutna, drobna kobieta, jej matka, odchowała wszystkie dzieci, by połowę z nich złożyć do grobu. Dźwigała straszne brzemię. To dlatego nigdy nie wyprowadziła się z tego domu. Wciąż brzmiało w nim echo ich głosów i śmiechu. Maurze zebrało się na płacz. Przed oczami stanął jej widok własnego dziecka w jaskrawopomarańczowej misce i mocno zacisnęła powieki, żeby wymazać ten obraz. Ale ciągle tam był. I zawsze czaił się na dnie duszy. Przez cały czas, dzień po dniu. Jak więc musiała się czuć jej matka, kiedy grzebała dzieci, które niegdyś tuliła do piersi, karmiła, ubierała i chroniła. Prowadziła do szkoły, do komunii i bierzmowania. A potem, kiedy już wykonała swoje zadanie i powinna odpocząć, ciesząc się dorosłymi synami, zostali brutalnie zamordowani, zabici jak wściekłe psy przez ludzi, którzy na zimno wykonywali brudną robotę.

Uśmiechnęła się do siebie kwaśno. Starzejesz się, Mauro Ryan, robisz się sentymentalna, pomyślała. Ale czy to naprawdę takie złe?

– Mogę więcej ciacha, mamuś? Pychota.

Sarah rzuciła zmywanie i rozpłakała się. Jej córka przypomniała sobie język dzieciństwa. To oznaczało, że naprawdę wróciła do domu.

Gdy godzinę później Maura wychodziła, stąpała lekkim krokiem. Mercedes stał na zewnątrz, ale nigdzie nie było widać Tony’ego. Zadzwoniła do niego na komórkę. Była wyłączona. Poczuła ukłucie niepokoju. Tony był bardzo odpowiedzialny, nigdy samowolnie nie opuściłby samochodu. Nigdy. Znał swoje obowiązki i cenił sobie pracę u Maury.

Zauważyła, że bagażnik jest odrobinę uchylony i podeszła do auta zatrwożona. Gdy podniosła pokrywę bagażnika, zobaczyła Tony’ego.

Z całą pewnością był martwy.

Zamknęła delikatnie bagażnik, próbując pozbierać myśli. Sąsiad, gwiazdor rockowy, uśmiechnął się i pomachał jej, przebiegając obok ze swoim ochroniarzem, a ona bezwiednie odwzajemniła pozdrowienie. Zanim z powrotem weszła do domu matki, zadzwoniła do Garry’ego, pospiesznie komunikując mu, co się stało. O tym, żeby jechała przez Londyn z trupem w bagażniku, nie mogło być mowy.

W zapomnienie poszły myśli o rzuceniu tego wszystkiego. Poprzysięgła zemstę i tylko to się teraz liczyło.

***

Jack Stern był zmęczony, ale zadowolony. Miał za sobą owocny dzień. Leżąc w łóżku ze swoją aktualną dziewczyną, Leonie, czuł się naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Szczęśliwym i bardzo bogatym.

By dopełnić miary szczęścia, miał zamiar zrelaksować się, pozwalając małej Leonie, by mu dogodziła swoim popisowy numerkiem. To był jedyny powód, dla którego z nią był. Znajomy powiedział mu, że robienie loda to jej specjalność, więc ją odszukał. Dziewczyna była przekonana, że ujęła go urokiem swojej nieprzeciętnej osobowości, a on z litości nie mówił, że trudno się w niej doszukać jakiejkolwiek osobowości.

Leonie miała zaledwie dwadzieścia dwa lata, ale była cycata jak królowa porno. A każdy centymetr tych wspaniałości był naturalny i każdy należał do niego. Kiedy leżał na swoim szerokim na dwa metry łożu i czekał na przeniesienie do Krainy Rozkoszy, zadzwoniła komórka.

Odsunął głowę Leonie i odebrał telefon. Rzucił krótkie: „Czego?”, po czym wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. Wychodząc z sypialni, usłyszał przymilny głosik: „A co ze mną?”. Leonie, z migdałowymi oczami i gąszczem ciemnobrązowych loków, jeszcze próbowała go zwabić.

Spojrzał na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, i bez słowa wyszedł.

Leonie rzuciła mu w plecy:

– Pieprz się, Jack.

Szybko pocieszyła się, że przynajmniej w spokoju poogląda sobie „Eastenders” i „Bad Girls”. Z uśmiechem ułożyła się z powrotem na łóżku – pilot w dłoni i brodawki wycelowane w sufit. Przeciągnęła się jak kot, postanowiła zamówić pizzę i nie żałować sobie drinków.

Gdziekolwiek Jack się wybrał, miała nadzieję, że poszedł sobie na całą noc. Nie miała nic przeciwko temu, żeby od niego odpocząć. Fakt, kasę miał, ale Leonardo DiCaprio to on nie był. Był stary i pomarszczony, a ją ciągnęło do młodości. Jak chyba każdą kobietę. Z tego co wiedziała, miało to coś wspólnego z doborem naturalnym.

***

Jack przejechał trzy mile i zaparkował przed opuszczonym warsztatem samochodowym. Wewnątrz zobaczył kolegę po fachu i jego pomagiera. Spojrzawszy na ich ponure miny, rzekł szybko:

– Na miłość boską, powiedzcie, że to nieprawda.

– To najprawdziwsza prawda, Jack. Jak to, że stoję tu przed tobą. Ochroniarz Maury został sprzątnięty tuż pod jej nosem. Musi być w tym ręka Vica, chyba się nie mylę, co?

– Czy tego świra do reszty pojebało? Nie zdaje sobie sprawy, że zagraża wszystkiemu, na co tyle lat pracowaliśmy?

– Musisz z nim pogadać, Jack. Żeby przejrzał na oczy. Nie możemy działać na oślep. Do celu musimy dochodzić stopniowo, najpierw trzeba zwerbować ludzi. Powiedziałbym mu to sam, ale jest nieuchwytny. Wydaje się, że ciebie bardziej słucha.

Jackowi ścierpła skóra.

– Nie powinienem się w to znowu pakować. Wiedziałem, kurwa, że wdeptuję w gówno. Tony Dooley Senior uaktywni się teraz, zdajecie sobie z tego sprawę? Stanie za nim połowa czarnuchów z Brixton.

Tommy Rifkind zaśmiał się złośliwie.

– A kto mówił, że będzie łatwo?

Jack pokręcił głową i powiedział nieswoim głosem:

– Jesteś najbardziej zdradliwym draniem, jakiego znam. Sprzymierzasz się z powrotem ze swoją ukochaną, Maura, tak?

Tommy uśmiechnął się przebiegle.

– Może tak. A może nie.

Odkręcił się na pięcie i wyszedł z budynku należącego do Jacka. Było to tak, jakby rozmyślnie zostawiał go w potrzasku. Bo co, jeśli ktoś obserwował Tommy’ego? Jackowi zrobiło się słabo ze strachu. Siedział w tym gównie po uszy. Co go opętało, żeby wplątywać się w coś takiego po raz drugi? Zachłanność, nieuleczalna zachłanność. Nagle pieniądze wydały mu się już nie takie ważne.

Joss spojrzał na niego i potrząsnął głową.

– Nie podoba mi się to wszystko, panie Stern. Naprawdę mi się nie podoba. Maura jest w porządku i nie zasługuje na taką zemstę, cokolwiek Tommy o tym myśli. Ten jego chłopak sam się prosił o kłopoty. Spójrzmy prawdzie w oczy, kiedyś musiało się to tak dla niego skończyć.

Jack nie czuł już złości, tylko paraliżujący strach.

– Ten Rifkind to dwulicowy dupek. W co ja się wpakowałem.

– Sam sobie odpowiedz, panie Stern. Bardzo się o to prosiłeś, więc masz.

Jack popatrzył na Jossa wrogo i zaskrzeczał:

– Odpierdolcie się wszyscy ode mnie, dobrze?

Joss wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.

– Trzeba było wcześniej myśleć. Bo smutny będzie tego koniec, wspomnisz moje słowa.

Jack doszedł już trochę do siebie.

– Nie wątpię w to – odparł. – Pytanie tylko, kto smutno skończy?

Udawał spokój, choć wcale go nie czuł. Joss znowu wyszczerzył zęby.

– Nie trzeba być pieprzonym Einsteinem, żeby się nad tym długo nie głowić. Mam nadzieję, że poza tym jest pan czysty, panie Stern, bo jeśli Ryanowie nas nie dorwą, zrobią to gliny. Na wyjście z tego bez guza mamy takie same szanse jak śnieżynka w piekle, i obaj doskonale o tym wiemy.

Jack nic na to nie odpowiedział.

Wychodząc z warsztatu, Joss kopnął przykryte czarnym plastikiem paczki, ustawione pod ścianą. Było ich ze trzysta, a w każdej dobry kilogram czystej kokainy.

– Jest tu dość koki, żeby nas posłać za kratki do końca naszego żywota. Zabierz ją stąd, zanim gwizdną ją Ryanowie. Założę się, że już o niej wiedzą.

Tommy czekał na niego w samochodzie.

– Dokąd, szefie?

Głos Jossa był chłodny. Zażyłość między nimi słabła z każdym dniem.

– Przecież wiesz.

– A jeśli cię tam zobaczą, to co?

Tommy zaśmiał się.

– A co, jeśli spadnie jakaś pieprzona bomba? A co, jeśli nastąpi powtórne przyjście Chrystusa? Zamkniesz w końcu tę swoją, pieprzoną jadaczkę i ruszysz?