Sytuacja zaczęła wymykać mi się spod kontroli.

Niewiele myśląc skoczyłam za nim.

Wylądowałam na dość stromym, porośniętym śliską trawą zboczu i niewiele brakowało, żebym rozciągnęła się jak długa. Żółtopomarańczowe niebo. Tropikalne zapachy. Zdumione twarze. Kucyk był już w połowie drogi do następnego transmitera; biegł na przełaj przez ukwieconą łąkę, przewracając miniaturowe drzewka. Byliśmy na Fuji. Pognałam co sił w nogach za uciekającym mężczyzną.

– Zatrzymajcie tego człowieka! – krzyknęłam, choć nie liczyłam na to, żeby ktoś zastosował się do mojego życzenia. Jedna ze skośnookich turystek odruchowo podniosła kamerę i utrwaliła niezwykłą scenę.

Kucyk obejrzał się, przedarł przez oniemiałą ze zdumienia grupkę i wskoczył w następny portal.

Ponownie wyszarpnęłam ogłuszacz z kabury.

– Cofnąć się! – wrzasnęłam dziko do tłumu. – Cofnąć się!

Skwapliwie ustąpili mi z drogi.

Ostrożnie, z palcem na spuście ogłuszacza, przeszłam przez portal. Co prawda kucyk nie miał już noża, ale skąd mogłam wiedzieć, jakie jeszcze zostały mu zabawki?

Jaskrawe światło odbijające się w wodzie. Fioletowe fale Mare Infinitum. Trasa zwiedzania wiodła tutaj wąskim, drewnianym pomostem jakieś dziesięć metrów nad wierzchołkami fal. Pomost prowadził okrężną drogą wzdłuż krawędzi bajecznie kolorowej rafy i przez środek niewielkiej, sargassowej wysepki, ale dostrzegłam także znacznie krótszą, metalową kładkę, biegnącą po przekątnej ku następnemu transmiterowi. Kucyk przeskoczył przez barierkę z napisem WSTĘP WZBRONIONY i gnał co sił w nogach właśnie po niej.

Podbiegłam do krawędzi pomostu, ustawiłam ogłuszacz na najwęższy promień i zaczęłam zataczać bronią szerokie łuki, jakbym miała w rękach wąż ogrodowy.

Kucyk potknął się, ale zdołał dopaść świecącego jasno portalu. Zaklęłam głośno i, nie zważając na krzyki przewodnika, także przeskoczyłam przez barierkę. Mignęła mi jeszcze tabliczka z przypomnieniem dla turystów, aby włożyli ciepłą odzież, i na pełnej prędkości wpadłam we wrota transmitera.

Potworna burza śnieżna kłębiła się z rykiem wokół wygiętego łukowato pola siłowego, które chroniło przed jej impetem szlak przeznaczony dla zwiedzających. Sol Draconis Septem – skuta lodem planeta, na której w związku z naciskami templariuszy wstrzymano ocieplanie klimatu, aby ocalić unikatowe okazy polarnej flory i fauny. Ciążenie równe 1,7 g opadło mi na barki niczym sztanga. Wielka szkoda, że kucyk także był Luzyjczykiem; gdyby pochodził z innej planety Sieci, wynik starcia w tych warunkach byłby łatwy do przewidzenia.

Dostrzegłam go w odległości pięćdziesięciu metrów, oglądającego się przez ramię. Drugi transmiter z pewnością był gdzieś w pobliżu, lecz szalejąca zamieć przesłaniała wszystko, co nie znajdowało się bezpośrednio na szlaku. Ruszyłam wielkimi susami w jego stronę. Ze względu na grawitację była to najkrótsza trasa zwiedzania – liczyła sobie niewiele ponad dwieście metrów. Zbliżając się do kucyka, wyraźnie słyszałam jego ciężkie sapanie. Biegłam prawie bez wysiłku; nie miał najmniejszych szans na to, by dotrzeć przede mną do drugiego transmitera. Na szlaku nie było żadnych turystów, nikt też nas nie ścigał. Pomyślałam sobie, że byłoby to całkiem niezłe miejsce na urządzenie małego przesłuchanka.

Trzydzieści metrów przed portalem transmitera kucyk zatrzymał się raptownie, odwrócił, przyklęknął na jedno kolano i wymierzył we mnie z miotacza energii. Pierwszy strzał poszedł za nisko, zapewne ze względu na to, że mój przeciwnik nie wziął pod uwagę zwiększonego ciężaru broni. Metr ode mnie nawierzchnia drogi poczerniała, wybrzuszyła się i popękała, a metalowe barierki rozpuściły się, jakby były wykonane z wosku. Kucyk skierował miotacz nieco wyżej.

Rzuciłam się głową naprzód na pole siłowe; przez krótką chwilę czułam jego elastyczny opór, a potem wypadłam na zewnątrz i natychmiast ugrzęzłam po pas w zaspie. W ciągu kilku sekund lodowate powietrze wypełniło mi płuca, a gnany huraganowym wiatrem śnieg oblepił moją głowę i odkryte ramiona. Widziałam, że kucyk wypatruje mnie przez ścianę tunelu, ale panujący na zewnątrz półmrok okazał się moim sprzymierzeńcem. Nie zwlekając zaczęłam brnąć przez zaspy w kierunku mojego krajana.

Nagle z niemal zupełnie przezroczystej ściany pola siłowego wyłoniła się głowa, barki i prawe ramię mężczyzny. Zmrużył oczy, by uchronić je przed zacinającym niemal poziomo śniegiem, po czym znowu pociągnął za spust. Tym razem wymierzył za wysoko, gdyż poczułam na twarzy podmuch gorącego powietrza, kiedy ładunek przemknął metr lub dwa nad moją głową. Odległość między mną a kucykiem wynosiła najwyżej dziesięć metrów. Ustawiłam ogłuszacz na najszerszy zasięg i, nie podnosząc głowy z zaspy, w którą wpadłam, wysunęłam broń przed siebie i nacisnęłam spust.

Kucyk wypuścił miotacz z ręki, przez chwilę stał bez ruchu, a następnie wpadł do wnętrza tunelu.

Krzyknęłam triumfalnie, ale mój głos nie miał najmniejszych szans, żeby przedrzeć się przez ryk wiatru. Powoli traciłam czucie w rękach i stopach, co miało tylko tę dobrą stronę, że jednocześnie ustępował przeraźliwy, szarpiący ból. Policzki i uszy paliły mnie żywym ogniem. Odłożyłam na razie na bok myśli o odmrożeniach i całym ciężarem ciała rzuciłam się na ścianę tunelu.

Było to pole siłowe klasy trzeciej, którego zadanie polegało na tym, by nie dopuszczać do środka szalejących żywiołów, jednocześnie pozwalając na przejście zabłąkanemu turyście lub templariuszowi, który z jakiegoś powodu znalazł się poza trasą zwiedzania. Byłam już jednak tak osłabiona, że przez kilka chwil odbijałam się od zakrzywionej powierzchni niby mucha od szyby, bezskutecznie próbując znaleźć solidne oparcie dla nóg na pokrytej lodem i śniegiem ziemi. Wreszcie jednak udało mi się przedrzeć przez prawie niewidzialną zasłonę i runęłam jak długa na podłogę tunelu.

Nagłe przejście z zimna do ciepła sprawiło, że moim ciałem zaczęły wstrząsać nie kontrolowane dreszcze. Z najwyższym trudem dźwignęłam się na kolana, a potem na nogi.

Kucyk z bezwładnie zwisającym ramieniem przebiegł ostatnie kilka metrów dzielących go od portalu. Wiedziałam, jak potwornie teraz cierpi, i wcale mu tego nie zazdrościłam. Przed samym portalem obejrzał się jeszcze raz, po czym zniknął.

Maui-Przymierze. W gorącym powietrzu czuć było zapach oceanu i roślinności. Niebo było równie błękitne jak na Starej Ziemi. Natychmiast zorientowałam się, że trasa zwiedzania prowadzi ku jednej z zaledwie kilku ruchomych wysp, jakie templariusze uchronili przed udomowieniem. Wyspa była spora – od końca do końca miała jakieś pół kilometra długości, a z szerokiego pomostu otaczającego gruby pień głównego drzewa żaglowego widziałam szerokie liście, wychwytujące nawet najlżejsze podmuchy wiatru, oraz niebieskie pnącza, które ciągnęły się daleko z tyłu w wodzie, pełniąc funkcję steru. Drugi transmiter znajdował się w odległości zaledwie piętnastu metrów, u dołu krętych schodów, ale kucyk pobiegł w przeciwnym kierunku, w stronę skupiska chat i straganów z pamiątkami w pobliżu krawędzi wyspy.

Tylko tutaj, w połowie trasy, templariusze pozwolili, by kilka wzniesionych ludzkimi rękami budynków zakłóciło nie skażony żadnymi cywilizacyjnymi naleciałościami krajobraz. Dochód ze sprzedaży upominków zasilał fundusz Bractwa, w chatach zaś zmęczeni turyści mogli nieco odświeżyć się i odpocząć. Ruszyłam truchtem w tamtą stronę, wciąż jeszcze drżąc na całym ciele. Błyskawicznie topniejący śnieg pozostawiał na moim ubraniu rozległe ciemne plamy. Dlaczego kucyk pobiegł ku kłębiącemu się przed straganami tłumowi?

Zrozumiałam to natychmiast, gdy tylko zobaczyłam czekające na nabywców różnobarwne dywany. Maty grawitacyjne były zakazane na wszystkich planetach Sieci, z wyjątkiem Maui-Przymierza, głównie ze względu na legendę o Siri. Te długie na niespełna dwa metry i szerokie na metr starożytne zabawki woziły turystów nad ocean, a następnie wracały z nimi na wyspę. Jeśli kucykowi uda się zawładnąć jedną z nich… Puściłam się pędem, dopadłam Luzyjczyka dosłownie kilka kroków od najbliższej maty i rąbnęłam go od tyłu w zgięcia kolan. Sczepieni, runęliśmy między turystów zgromadzonych przy straganach.