– Do domu.

– Nie jestem pewien, czy to mądra decyzja, biorąc pod uwagę dość niezwykłe okoliczności śmierci naszego… eee… podejrzanego.

– A ty skąd o tym wiesz? – zapytałam nieufnie. – Przecież nie zdążyłam ci jeszcze o niczym powiedzieć.

– Bądźmy poważni, M. Lamio. Służby bezpieczeństwa na co najmniej sześciu planetach nie mówią o niczym innym. Dysponują już twoim dość dokładnym rysopisem.

– Cholera!

– Właśnie. A więc dokąd chcesz się udać?

– A gdzie ty jesteś? – zapytałam. – U mnie?

– Nie. Wyszedłem, jak tylko zaczęło się to całe zamieszanie. Jestem… blisko transmitera.

– Ja też chciałabym się tam znaleźć. – Rozejrzałam się szybko dokoła. Ocean, niebo, kilka obłoczków. Przynajmniej ani śladu EMV.

– W porządku – odezwał się bezcielesny głos Johnny’ego. – Niecałe dziesięć kilometrów od ciebie jest wojskowy transmiter o nieograniczonym zasięgu.

Osłoniłam oczy i obróciłam się o trzysta sześćdziesiąt stopni.

– Gówno, a nie transmiter – powiedziałam. – Nie wiem, jak daleko ode mnie jest linia horyzontu, ale wygląda mi to na co najmniej czterdzieści kilometrów, i nigdzie po drodze nie ma żadnego transmitera.

– Baza podwodna – wyjaśnił lakonicznie Johnny. – Uważaj, przejmuję kontrolę.

Mata podskoczyła gwałtownie, opadła, po czym zaczęła błyskawicznie obniżać lot. Trzymałam się obiema rękami, ze wszystkich sił starając się nie krzyczeć.

– Podwodna… – wykrztusiłam, a następnie zapytałam, przekrzykując ryk wiatru: – Jak daleko?

– Chodzi ci o to, jak głęboko?

– Tak!

– Osiem sążni.

Przeliczyłam archaiczne jednostki na metry i tym razem już wrzasnęłam.

– Przecież to prawie czternaście metrów pod wodą!

– A gdzie, twoim zdaniem, powinna znajdować się baza podwodna? – odparł z niewzruszonym spokojem.

– Co mam robić? Wstrzymać oddech?!

Ocean był coraz bliżej.

– Niekoniecznie – rozległ się głos z komlogu. – Maty są wyposażone w prymitywne pola siłowe, włączające się w przypadku zderzenia. Do głębokości ośmiu sążni powinno chyba wystarczyć. Trzymaj się.

Zastosowałam się do jego rady.

Czekał już na mnie. Podwodna baza była pogrążona w ciemności i cuchnęła starym potem, sam transmiter zaś był wojskowego typu, jakiego nigdy do tej pory nie widziałam. Trudno opisać ulgę, jaką odczułam, kiedy wyszłam na zalaną promieniami słońca ulicę miasta i zobaczyłam twarz Johnny’ego.

Opowiedziałam mu, co spotkało kucyka. Przechadzaliśmy się pustymi ulicami, wzdłuż których wznosiły się stare budynki. Bladoniebieskie, przedwieczorne niebo wchłaniało powoli coraz ciemniejsze odcienie. Byliśmy sami.

– Ejże, a gdzie my właściwie jesteśmy? – zapytałam, zatrzymując się nagle. Planeta ogromnie przypominała Ziemię, ale niebo, grawitacja i ogólne wrażenie było zupełnie inne, niepodobne do wszystkiego, co widziałam do tej pory.

Johnny uśmiechnął się.

– Zgadnij. Ale może najpierw przejdziemy się jeszcze trochę.

Dotarliśmy do poprzecznej szerokiej ulicy i po lewej stronie ujrzeliśmy ruiny potężnej budowli. Stanęłam jak wryta.

– Przecież to Koloseum… – szepnęłam. – Rzymskie Koloseum ze Starej Ziemi! – Obrzuciłam wzrokiem zabytkowe budynki, brukowane ulice i drzewa kołyszące łagodnie gałęziami w podmuchach lekkiego wiatru. – To rekonstrukcja Rzymu – powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał możliwie najnormalniej. – Nowa Ziemia? – Wiedziałam jednak, że nie trafiłam. Byłam kilka razy na Nowej Ziemi i wszystko wyglądało tam zupełnie inaczej.

Johnny pokręcił głową.

– Znajdujemy się poza Siecią.

– To niemożliwe – odparłam bez zastanowienia. Jak wynika z definicji, każda planeta, na którą można dotrzeć za pomocą transmitera, należy do Sieci.

– A jednak to prawda.

– W takim razie gdzie jesteśmy?

– Na Starej Ziemi.

Ruszyliśmy dalej. Johnny wskazał mi kolejną ruinę.

– Forum Romanum. – Kiedy schodziliśmy po nie kończących się schodach, dodał: – Przed nami jest Plac Hiszpański, gdzie spędzimy noc.

– Stara Ziemia… – wymamrotałam wreszcie. Były to moje pierwsze słowa od dobrych kilkunastu minut. – Podróż w czasie?

– Nie ma czegoś takiego, M. Lamio.

– Park tematyczny?

Johnny roześmiał się. Był to bardzo miły śmiech, przyjazny i niewymuszony.

– Być może. Szczerze mówiąc, nie znam ani celu, w jakim został wybudowany, ani zasad jego działania. Nazywamy to analogiem.

– Analog. – Zmrużyłam oczy i popatrzyłam prosto w czerwone, wiszące nisko na niebie słońce, które oświetlało wąską boczną uliczkę. – Wszystko wygląda dokładnie tak samo jak na hologramach ze Starej Ziemi. Mam wrażenie, że jest takie samo, chociaż nigdy tam nie byłam.

– Zgadza się.

– Gdzie to jest? Chodzi mi o to, przy której gwieździe?

– Nie znam numeru – odparł Johnny. – W każdym razie gdzieś w Mgławicy Herkulesa.

Udało mi się nie zemdleć, ale usiadłam, tam gdzie stałam, czyli na jednym ze stopni. Korzystając z napędu Hawkinga, ludzkość skolonizowała setki planet w promieniu wielu tysięcy lat świetlnych, a następnie połączyła je siecią transmiterów, ale nikt jeszcze nie próbował dotrzeć do gwiazd w eksplodującym Jądrze Galaktyki. Szczerze mówiąc, dopiero co wypełzliśmy z kolebki ukrytej w jednym z jej spiralnych ramion. Mgławica Herkulesa…

– Dlaczego TechnoCentrum zbudowało w Mgławicy Herkulesa replikę Rzymu? – zapytałam.

Johnny usiadł obok mnie. Przez dłuższą chwilę w milczeniu przyglądaliśmy się krążącym nad dachami domów stadom gołębi.

– Nie wiem, M. Lamio – powiedział wreszcie. – Nie wiem także wielu innych rzeczy – przede wszystkim dlatego, że nigdy się nimi nie interesowałem.

– Brawne.

– Proszę?

– Mów mi Brawne.

Johnny uśmiechnął się i skinął głową.

– Dziękuję, Brawne. Jeśli pozwolisz, chciałbym wyjaśnić ci jedną sprawę: nie wydaje mi się, żeby to była tylko replika Rzymu. Moim zdaniem, to replika całej Starej Ziemi.

Oparłam ręce na ciepłym kamiennym stopniu, na którym siedziałam.

– Całej Starej Ziemi? Wszystkich kontynentów, wszystkich miast?

– Tak myślę. Co prawda byłem tylko we Włoszech i w Anglii oraz odbyłem podróż morską między tymi krajami, ale wydaje mi się, że analog jest kompletny.

– Po co, na miłość boską?

– Kto wie, czy nie właśnie po to – odparł powoli Johnny. – Może wejdziemy do środka, zjemy coś i porozmawiamy o tym wszystkim? Kto wie, czy nie ma to związku ze sprawą mojego zabójstwa.

“Środek” okazał się apartamentem w dużym domu wznoszącym się u podnóża marmurowych schodów. Okna wychodziły na “piazza” – tak przynajmniej mówił Johnny; spoglądając w górę schodów widziało się obszerny, żółtobrązowy kościół, na placu zaś stała fontanna w kształcie łodzi, wyrzucając strumienie wody w wieczorną ciszę. Johnny poinformował mnie, że została zaprojektowana przez Berniniego, lecz ja słyszałam to nazwisko po raz pierwszy w życiu.

Pokoje były małe, ale wysokie, wyposażone w niezbyt wygodne, za to bardzo ozdobne meble z nie znanej mi epoki. Nigdzie nie mogłam dostrzec ani śladu elektryczności czy jakichś nowoczesnych urządzeń. Dom nie reagował na wydawane głosem polecenia. Kiedy za wysokimi oknami zapadł zmierzch, jedynymi światłami, jakie zapłonęły na placu, były prymitywne gazowe latarnie.

– To wszystko pochodzi z przeszłości Starej Ziemi – powiedziałam, przesuwając ręką po grubych poduszkach na łóżku. Nagle spłynęło na mnie olśnienie. Podniosłam raptownie głowę i spojrzałam na Johnny’ego. – Keats umarł we Włoszech, jakoś w pierwszej połowie dziewiętnastego albo dwudziestego wieku. To jest… wtedy.

– Tak. Początek dziewiętnastego stulecia. Rok 1821, dokładnie rzecz biorąc.

– Cała planeta pełni funkcję muzeum?

– Och, nie. W różnych miejscach odtworzono różne czasy, zależnie od tego, jaki chciano stworzyć analog.

– Nie rozumiem. – Przeszliśmy do pokoju zastawionego przedziwnie rzeźbionymi meblami i usiadłam na grubo wyściełanej kanapie przy oknie. Złotawy wieczorny poblask wciąż jeszcze padał na wieżę brązowego kościoła u szczytu schodów, a na tle granatowego nieba krążyły stada gołębi. – Czy tutaj żyje tyle samo ludzi… to znaczy cybryd, co na Starej Ziemi?