– Nie sądzę. Raczej tylko tyle, ile trzeba do przeprowadzenia konkretnego projektu. – Chyba zauważył, że nadal nic nie rozumiem, gdyż westchnął głęboko i mówił dalej: – Kiedy… obudziłem się tutaj, zastałem cybrydowe analogi Josepha Severna, doktora Clarka, Anny Angeletti, młodego kapitana Eltona i jeszcze kilku osób – sprzedawców, właściciela knajpki po drugiej stronie placu, który przysyłał nam posiłki, przechodniów. W sumie najwyżej dwudziestu ludzi.

– Co się z nimi stało?

– Prawdopodobnie zostali przetworzeni, tak jak człowiek z kucykiem.

– Kucyk… – W gęstniejącym szybko mroku spojrzałam na Johnny’ego. – On też był cybrydem?

– Z pewnością. Dokonał samozniszczenia w taki sam sposób, jakiego i ja bym użył, gdybym musiał pozbyć się mego cybryda.

Mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Nagle uświadomiłam sobie, jaka jestem głupia i jak mało wiem.

– A więc tym, kto chciał cię zabić, była jakaś Sztuczna Inteligencja.

– Na to wygląda.

– Ale po co?

Johnny rozłożył ręce.

– Prawdopodobnie po to, żeby skasować pewną porcję wiedzy, która umarłaby wraz z moim cybrydem. Coś, czego dowiedziałem się niedawno, i co nie przetrwałoby jego zniszczenia.

Wstałam, kilka razy okrążyłam pokój, by wreszcie zatrzymać się przy oknie. W pokoju stało kilka lamp, ale Johnny nie przejawiał najmniejszej ochoty, żeby je zapalić, ja zaś nie miałam nic przeciwko gęstniejącemu z minuty na minutę mrokowi. Dzięki niemu niewiarygodne rzeczy, które słyszałam, stawały się jeszcze bardziej nierealne. Zajrzałam do sypialni. Ponieważ okna tego pokoju wychodziły na zachód, resztki słonecznej poświaty padały na białą pościel, sprawiając, że zdawała się jarzyć w ciemności.

– Tutaj umarłeś… – szepnęłam.

– On tutaj umarł – poprawił mnie Johnny. – To nie to samo.

– Ale masz jego wspomnienia.

– Na pół zapomniane sny z mnóstwem luk.

– Wiesz, co czuł.

– Wiem, co czuł według tych, którzy mnie projektowali.

– Opowiedz mi.

– O czym?

Skóra Johnny’ego wydawała się bardzo blada, a brązoworude kędziory przybrały niemal czarną barwę.

– Jak to jest, kiedy człowiek umiera, a potem zmartwychwstaje.

Opowiedział mi. Mówił spokojnym, melodyjnym głosem, chwilami posługując się tak archaicznym językiem, że z trudem cokolwiek rozumiałam, ale za to mogłam zachwycać się brzmieniem tej mowy, o niebo piękniejszej od dziwacznej hybrydy, jaką posługujemy się dzisiaj.

Opowiedział mi, co to znaczy być poetą opanowanym obsesją doskonałości, oceniającym swoje dokonania znacznie surowiej od najbardziej nawet zjadliwego krytyka. A krytycy byli bardzo zjadliwi. Jego dzieła wyśmiewano, zohydzano, określano jako bezwartościowe i głupie. Za biedny, żeby ożenić się z kobietą, którą kochał, pożyczał pieniądze bratu w Ameryce, tracąc w ten sposób szansę na uzyskanie choćby częściowej niezależności finansowej. A potem, kiedy wreszcie jego talent rozbłysnął z pełną mocą, padł ofiarą choroby, która wcześniej zabrała jego matkę i brata, Toma. Został wysłany do Włoch, oficjalnie po to, by “podreperować zdrowie”, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że czeka go powolna, samotna śmierć w wieku zaledwie dwudziestu sześciu lat. Opowiedział o bólu, jaki odczuwał na widok swego nazwiska i adresu skreślonych ręką Fanny na listach, których nie miał odwagi otworzyć; opowiedział o lojalności młodego artysty, Josepha Severna, którego “przyjaciele” Keatsa wybrali mu na towarzysza ostatnich dni życia, gdyż sami mieli w tym czasie ważniejsze sprawy na głowie; opowiedział o tym, jak Severn pielęgnował umierającego poetę i został z nim do samego końca. Opowiedział o nocnych krwotokach, o doktorze Clarku puszczającym mu krew i zalecającym “wypoczynek na świeżym powietrzu” oraz o wielkiej, osobistej i religijnej rozpaczy, która kazała Keatsowi zażądać, by na jego grobie wyryto epitafium następującej treści: “Tu spoczywa ten, którego imię zapisano na wodzie”.

Wysokie okna rozjaśniał jedynie słaby blask gazowych latarni. Głos Johnny’ego zdawał się unosić w przesyconym nocnymi zapachami powietrzu. Opowiedział o przebudzeniu po śmierci w łóżku, w którym umarł, o tym, jak przypominał sobie, kim był i co robił, jakby próbował przypomnieć sobie jakiś długi, ale bardzo niewyraźny sen, choć jednocześnie zdawał sobie doskonale sprawę, że teraz jest już kimś innym.

Opowiedział o dalszym ciągu iluzji: o podróży do Anglii, o spotkaniu z Fanny – która już nie była tą Fanny – i o fatalnym załamaniu psychicznym, jakie to spotkanie spowodowało. Opowiedział o niemożności pisania poezji, o bardzo szybkim ochłodzeniu stosunków z innymi cybrydami, o powtarzających się coraz częściej ucieczkach w stan zbliżony do katatonii i “halucynacji”, o istnieniu jako Sztuczna Inteligencja w całkowicie niepojętym (dla dziewiętnastowiecznego poety) TechnoCentrum, wreszcie o ostatecznym rozpadzie iluzji i zawaleniu się “Projektu Keats”.

– Szczerze mówiąc – powiedział – cała ta diabelska szarada przywiodła mi na pamięć fragment listu, który na krótko przed chorobą napisałem – to znaczy, który on napisał – do swojego brata George’a: “Czy nie można sobie wyobrazić istnienia jakichś nadistot, które znajdują zadowolenie w każdym wdzięcznym pomyśle, jaki pojawi się w mojej głowie, tak samo jak ja doświadczam zadowolenia obserwując, w jaki sposób gronostaj reaguje na pojawienie się większego zwierzęcia? Choć uliczna burda jest ze wszech miar godna potępienia, to nie ma nic złego w energii, jaką wyzwala ona w ludziach. Dla owych nadistot nasze myśli mogą mieć taką samą wartość: choć błędne, są przecież w stanie dawać przyjemność. I na tym właśnie zasadza się cała poezja”.

– Czy myślisz, że “Projekt Keats” był… zły? – zapytałam.

– Wszystko, co zawiera w sobie pierwiastek oszustwa, jest złem.

– Może jesteś Johnem Keatsem w znacznie większym stopniu, niż chciałbyś się do tego przyznać?

– Nie. Na przekór wszystkim pozorom świadczy o tym brak instynktu poetyckiego.

Popatrzyłam na czarne kształty mebli w pogrążonym w mroku pokoju.

– Czy SI wiedzą, że tu jesteśmy?

– Chyba tak. Prawie na pewno. TechnoCentrum może mnie wyśledzić w każdym miejscu we wszechświecie, ale my uciekaliśmy przecież przed siłami bezpieczeństwa Sieci, nieprawdaż?

– Oboje jednak wiemy, że za zamachem kryje się jakaś… jakaś istota z TechnoCentrum.

– Owszem, ale to dotyczy wyłącznie wydarzeń w Sieci. W samym TechnoCentrum nie ma mowy o tolerowaniu jakiejkolwiek przemocy.

Z ulicy dobiegł jakiś hałas. Miałam nadzieję, że to tylko gołąb albo może wiatr, włóczący śmieci po bruku.

– W jaki sposób TechnoCentrum zareaguje na moje pojawienie się tutaj? – zapytałam.

– Nie mam pojęcia.

– Z pewnością istnienie tego miejsca jest otoczone głęboką tajemnicą?

– SI po prostu uważają to za rzecz pozbawioną znaczenia dla ludzi.

Potrząsnęłam głową, choć w ciemności nie mógł tego zobaczyć.

– Odtworzenie Starej Ziemi, wskrzeszenie… ilu?… w każdym razie na pewno mnóstwa ludzi pod postacią cybryd, Sztuczne Inteligencje mordujące się nawzajem – to wszystko miałoby być pozbawione znaczenia?

Zaczęłam się śmiać, ale zdołałam zapanować nad tym histerycznym odruchem.

– Oczywiście.

Podeszłam do okna, nie przejmując się zupełnie tym, że dla kogoś stojącego na ulicy stanowiłabym teraz wyśmienity cel, i drżącymi palcami wyciągnęłam z kieszeni paczkę papierosów. Były jeszcze wilgotne po niedawnej gonitwie wśród zasp śnieżnych, ale jeden dał się zapalić.

– Johnny, kiedy powiedziałeś, że ten… analog odtwarza całą Ziemię, ja zapytałam: “Po co, na miłość boską?”, a ty mruknąłeś wtedy, że kto wie, czy nie właśnie po to. Co miałeś na myśli?

– Że w tym wszystkim najważniejszy może okazać się Bóg.

– Jaśniej, jeżeli można prosić.

Johnny westchnął ciężko.

– Nie wiem dokładnie, po co zapoczątkowano “Projekt Keats” ani w jakim celu stworzono analog Starej Ziemi, podejrzewam jednak, iż ma to jakiś związek z liczącymi sobie ponad siedemset lat planami TechnoCentrum stworzenia Najwyższego Intelektu.