– Podaj mi rękę.

– Rękę?

– Tak. Wszystko jedno, którą… Dziękuję.

Johnny ujął moją prawą rękę w obie swoje. Jego palce były znacznie dłuższe, ale za to moje były silniejsze.

– Zamknij oczy.

Posłusznie wykonałam polecenie. Nie zarejestrowałam żadnego stanu przejściowego; w jednej chwili siedziałam jeszcze w “Błękitnym Lotosie” na ulicy Czerwonego Smoka, w następnej zaś byłam… nigdzie. Gdzieś. Unosiłam się nad szaroniebieską płaszczyzną, pędziłam przed siebie chromowożółtymi autostradami informacji, przemykałam nad, pod i obok wielkich, błyszczących miast nagromadzonych danych, gdzie czerwone drapacze chmur wystrzelały w górę, skąpane w chłodnej błękitnej poświacie zabezpieczeń, a proste byty, takie jak rachunki osobiste albo konta wielkich firm, lśniły niczym jaskrawe uliczne latarnie. Ponad tym wszystkim, niemal poza zasięgiem wzroku, na samej krawędzi zakrzywionej przestrzeni, wisiały gigantyczne cielska SI, pulsujące jarzącymi się różnobarwnie bąblami przepływającej informacji. Niektóre z tych bąbli pękały bez żadnego ostrzeżenia, a wtedy nieskończony horyzont rozjaśniał się blaskiem monstrualnych błyskawic. Gdzieś daleko, niemal zupełnie zagubione w trójwymiarowej feerii kolorów, która rozdzielała trwające ułamek sekundy eony różnorodności w tylko jednej, nieprawdopodobnie małej datasferze planety, bardziej wyczułam, niż dostrzegłam dwoje łagodnych, piwnych oczu.

Johnny uwolnił moją rękę i otworzył przeznaczone dla mnie ciasteczko. “Inwestuj mądrze w nowe przedsięwzięcia” – głosił napis na bibułce.

– Jezu… – szepnęłam. BB zabrał mnie już kiedyś na wycieczkę po infoprzestrzeni, ale pozbawiona bezpośredniego połączenia mózgowego, odczułam zaledwie drobną cząstkę tego co teraz. Różnica była taka sama jak między oglądaniem czarno-białej transmisji z pokazów ogni sztucznych a osobistym uczestnictwem w tym wydarzeniu.

– Jak… jak to zrobiłeś? – wykrztusiłam.

Zignorował pytanie.

– Myślisz, że jutro uda ci się dokonać postępu w mojej sprawie?

Jakoś zdołałam wziąć się w garść.

– Przypuszczam, że jutro uda mi się ją rozwiązać – odparłam chłodno.

No, może nie rozwiązać, ale przynajmniej ruszyć sprawy z miejsca. Po raz ostatni przed śmiercią Johnny posłużył się swoją kartą uniwersalną w barze na Renesansie. Ma się rozumieć, natychmiast tam zajrzałam i pogadałam z paroma stałymi bywalcami – barman był automatyczny – ale nie trafiłam na nikogo, kto przypominałby sobie Johnny’ego. Wpadałam tam jeszcze dwa razy, lecz bez rezultatu. Trzeciego dnia postanowiłam siedzieć tam tak długo, dopóki wreszcie czegoś się nie dowiem.

Bar ani trochę nie przypominał ozdobionego drewnem i metalem lokalu, który razem z Johnnym odwiedziłam na TC2. Był bardzo ciasny i mieścił się na piętrze chylącego się ku upadkowi budynku niedaleko biblioteki, w której Johnny spędzał całe dnie. Z całą pewnością nie było to miejsce, gdzie wpadało się w drodze do transmitera, ale można było tu zajrzeć, jeżeli chciało się dyskretnie zamienić z kimś kilka słów.

Tkwiłam przy barze od sześciu godzin i miałam już serdecznie dosyć solonych orzeszków i cienkiego piwa, kiedy do lokalu wkroczył jakiś stary flejtuch. Sądząc po tym, że skierował się prosto ku małemu stolikowi w głębi pomieszczenia i zamówił whisky, jeszcze zanim mechaniczny kelner zdążył zatrzymać się przy nim z sapnięciem pneumatycznych hamulców, był chyba stałym bywalcem. Podszedłszy do niego stwierdziłam, że moja pierwsza ocena była zbyt pochopna; miałam przed sobą nie tyle zapijaczonego flejtucha, co po prostu jednego z setek zmęczonych, podobnych do siebie ludzi, jakich widziałam na ulicach w tej okolicy. Zmrużył podkrążone, smutne oczy i zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.

– Mogę się przysiąść? – zapytałam.

– To zależy, siostro. Co sprzedajesz?

– Chcę kupić. – Postawiłam na stoliku kufel z piwem i podsunęłam mężczyźnie zdjęcie przedstawiające Johnny’ego w chwili, kiedy wchodzi do transmitera na TC2. – Widziałeś kiedyś tego faceta?

Stary człowiek zerknął na fotografię, po czym skoncentrował uwagę na swojej whisky.

– Może.

Dałam znak kelnerowi, żeby przyniósł jeszcze raz to samo.

– Jeżeli go widziałeś, to dzisiaj jest twój szczęśliwy dzień.

Staruszek parsknął ironicznym śmiechem i potarł szarą szczecinę na policzku.

– Byłby to pierwszy taki pieprzony dzień od cholernie długiego czasu! – Zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. – Ile? I za co?

– Za informację, a ile – to już zależy od tego, czego się dowiem. A więc, widziałeś go, czy nie?

Wyjęłam z kieszeni czarnorynkowy, pięćdziesięciomarkowy banknot.

– Tak.

Banknot znalazł się na stole, ale w dalszym ciągu nie wypuszczałam go z ręki.

– Kiedy?

– W zeszły wtorek rano.

To by się zgadzało. Podałam starcowi banknot i wyjęłam z kieszeni następny.

– Był sam?

Mój rozmówca oblizał nerwowo wargi.

– Niech no się zastanowię… Nie jestem pewien, ale… Siedział tam. – Wskazał stolik pod przeciwległą ścianą. – Tak, było z nim dwóch gości, a jeden z nich… Właśnie dlatego go zapamiętałem.

– To znaczy dlaczego?

Stary mężczyzna wykonał stary jak świat ruch imitujący liczenie pieniędzy.

– Opowiedz mi o tych dwóch – zażądałam.

– Ten młody, twój facet, był z jednym z tych, no wiesz… Pokazują ich ciągle w telewizji, razem z tymi ich cholernymi drzewami.

Z drzewami?

– Templariusz? – wykrztusiłam ze zdumieniem. Co templariusz mógłby robić w barze na Renesansie? Jeśli chciał załatwić Johnny’ego, to czemu był w swoim płaszczu? Było to tak, jakby klaun uznał za stosowne popełnić morderstwo w cyrkowym kostiumie i uciec nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.

– Tak, templariusz. Brązowy płaszcz, taki jakby trochę orientalny.

– Mężczyzna?

– Przecież mówię.

– Możesz opisać go dokładniej?

– Nie bardzo. Po prostu templariusz, i tyle. Wysoki był, sukinkot. Twarzy prawie nie widziałem.

– A ten drugi?

Starzec wzruszył ramionami. Drugi banknot położyłam na stole obok kufla.

– Przyszli razem? – naciskałam. – Wszyscy trzej?

– Nie wiem… Nie pamiętam… Zaraz, zaczekaj! Twój facet i templariusz przyszli pierwsi. Trzeci zjawił się później.

– Opisz go.

Mój rozmówca wezwał kelnera i kazał sobie przynieść trzeciego drinka. Zapłaciłam swoją kartą uniwersalną.

– Taki jak ty – powiedział. – Bardzo podobny.

– Niski? Silne ramiona i nogi? Luzyjczyk?

– Chyba tak. Nigdy tam nie byłem.

– Co jeszcze?

– Łysy – dodał mój rozmówca. – Z takim czymś, co nosiła moja siostrzenica. Koński ogon.

– Może kucyk?

– Może – zgodził się bez oporów i wyciągnął rękę po banknoty.

– Jeszcze kilka pytań. Kłócili się?

– Nie. Chyba nie. Rozmawiali po cichu, chociaż o tej porze jest tu prawie pusto.

– A co to była za pora?

– Rano. Około dziesiątej.

To także zgadzało się z zapisem wydatków.

– Słyszałeś ich rozmowę?

– Nie bardzo.

– Kto najwięcej mówił?

Starzec pociągnął spory łyk i potarł z namysłem czoło.

– Najpierw gadał templariusz, a twój facet odpowiadał na pytania. Wyglądał na zdziwionego.

– Może zdumionego?

– Nie, tylko zdziwionego. Jakby ten w płaszczu powiedział coś, czego się nie spodziewał.

– A kto mówił później? Mój facet?

– Nie, ten z kucykiem. A potem wyszli.

– Wszyscy trzej?

– Nie. Twój facio i kucyk.

– Templariusz został w barze?

– Chyba tak. Nie jestem pewien, bo poszedłem do klozetu. Jak wróciłem, już go nie było.

– Gdzie poszli tamci dwaj?

– Nie wiem, do cholery! Piłem whisky, a nie bawiłem się w jakiegoś pieprzonego szpiega.

Skinęłam głową. Kelner natychmiast podjechał na skrzypiących rolkach, ale odesłałam go machnięciem ręki. Mój rozmówca skrzywił się niechętnie.

– A więc nie pokłócili się przed wyjściem? Nie odniosłeś wrażenia, że jeden z nich zmusił drugiego do opuszczenia lokalu?