Zdobyłam się na wymuszony uśmiech. Miałam jeszcze trzy minuty.

– Czy wszystkie osobowości wyposażono w cybrydowe protezy?

– Co takiego? Skąd ci to przyszło do głowy, Brawne? Przecież to nie mogło działać!

– Dlaczego?

– Bo wtedy symulacja przestałaby być symulacją, a w dodatku trzeba by wyprodukować doskonałego klona umieszczonego w idealnie podrobionym środowisku. Widzisz, dziecino, to było tak: odzyskana osobowość żyła sobie w symulowanym świecie, jakby nigdy nic, a ty od czasu do czasu podsuwałaś jej jakieś pytanko – a to w postaci snu, a to jako specjalnie inscenizowana sytuacja. Gdyby jednak raptownie wyciągnąć ją do ślimaczego czasu…

(W ten sposób cyberświry nazywają nasz, z przeproszeniem, rzeczywisty świat.)

…to szajba odbiłaby jej jeszcze szybciej – dokończył.

Potrząsnęłam głową i ruszyłam w kierunku drzwi.

– Wielkie dzięki, BB.

Za trzydzieści sekund mój kolega ze szkoły miał uciec ze ślimaczego czasu. W progu stanęłam jak wryta, tknięta nagłą myślą.

– BB, czy słyszałeś kiedyś o odtworzonej osobowości pewnego poety ze Starej Ziemi, który nazywał się John Keats?

– Keats? Jasne, kiedyś było wokół tego sporo szumu. Marti Carollus z Nowego Cambridge napisał nawet całkiem zgrabną pracę na jego temat.

– Co się z nim stało?

– To, co ze wszystkimi. Odbiło mu, ale przedtem zdążył umrzeć po raz drugi na jakąś zapomnianą chorobę. – BB popatrzył na zegar, uśmiechnął się i wziął wtyczkę do ręki, zanim jednak włożył ją do gniazdka, obdarzył mnie jeszcze jednym spojrzeniem i uśmiechnął się łaskawie. – Właśnie sobie przypomniałem. To była gruźlica.

Gdyby nasze społeczeństwo chciało kiedykolwiek zabawić się w Orwellowskiego Wielkiego Brata, instrumentem ucisku bez wątpienia stałby się system rozliczeń finansowych. W całkowicie bezgotówkowej gospodarce, gdzie czarny rynek stanowi jedynie zupełnie nieistotny margines, bez najmniejszego trudu można śledzić poczynania każdego człowieka, rejestrując po prostu kolejne operacje, jakich dokonuje za pomocą swojej karty uniwersalnej. Co prawda, surowe przepisy miały zapewnić obywatelom całkowitą dyskrecję i uchronić ich przed tego rodzaju niebezpieczeństwami, ale jak wszystkie przepisy, w obliczu totalitarnego zagrożenia mogłyby ulec zmianie, a nawet zupełnie zaniknąć.

Z zapisu poczynań Johnny’ego w ciągu tych pięciu dni po morderstwie wynikało, że jest to człowiek o uregulowanych zwyczajach i niewielkich potrzebach. Zanim jednak ruszyłam tym tropem, spędziłam dwa nudne dni śledząc jego samego.

Oto, czego się dowiedziałam: mieszkał samotnie we Wschodnim Kopcu Bergsona. Bez trudu udało mi się ustalić, że zjawił się tam około siedmiu lokalnych miesięcy temu, co równa się mniej więcej pięciu standardowym. Rano jadł śniadanie w jednej z miejscowych kafejek, a potem przenosił się na Renesans, gdzie pracował przez pięć godzin, prawdopodobnie poszukując jakichś danych w archiwum. Następnie zjadał niewielki lunch, spędzał jeszcze dwie godziny w bibliotece, po czym wracał na Lususa, by zjeść obiad. W mieszkaniu zjawiał się punktualnie o 2200. Korzystał z transmitera trochę częściej niż przeciętny przedstawiciel klasy średniej, ale poza tym w jego zachowaniu trudno było dopatrzyć się czegoś niezwykłego. Zestawienie wydatków potwierdziło, że w tygodniu poprzedzającym morderstwo jego rozkład dnia nie uległ zmianie. Poszłam z nim na obiad do małej restauracji na ulicy Czerwonego Smoka w pobliżu transmitera na Tsingtao-Hsishuang Panna. Jedzenie było bardzo gorące, bardzo pikantne i bardzo smaczne.

– Jak ci idzie? – zapytał.

– Świetnie. Jestem o tysiąc marek bogatsza niż w dniu, kiedy się poznaliśmy, i znam świetną chińską restaurację.

– Cieszę się, że moje pieniądze na coś się przydają.

– Skoro już mówimy o twoich pieniądzach… Skąd je bierzesz? Wątpię, czy można dużo zarobić, przesiadując całymi dniami w bibliotece na Renesansie.

Johnny uniósł brwi.

– Korzystam z małego spadku.

– Mam nadzieję, że nie jest zbyt mały. Chciałabym dostać swoje honorarium.

– Jestem pewien, że okaże się całkowicie wystarczający, M. Lamio. Czy poczyniłaś jakieś interesujące ustalenia?

Wzruszyłam ramionami.

– Powiedz mi lepiej, czego szukasz w tej bibliotece.

– Czy to może mieć jakieś znaczenie?

– Kto wie.

Zmierzył mnie dziwnym spojrzeniem, od którego zrobiłam się taka jakaś miękka w nogach.

– Przypominasz mi kogoś – powiedział cicho.

– Naprawdę? – Gdybym usłyszała ten tekst od jakiegokolwiek innego faceta, wiedziałabym, że pora się pożegnać. – Kogo?

– Pewną kobietę, którą znałem bardzo dawno temu.

Przesunął ręką po czole, jakby nagle poczuł zmęczenie albo zawrót głowy.

– Jak miała na imię?

– Fanny. – Tym razem niemal szepnął.

Wiedziałam, o kim mówi. John Keats miał przyjaciółkę imieniem Fanny. Ich romans stanowił serię burzliwych wzlotów i upadków, które doprowadzały poetę do szaleństwa. Kiedy umierał samotnie we Włoszech, mając u boku jedynie nieznajomego wędrowca, opuszczony przez przyjaciół i kochankę, poprosił, aby pochowano go z nie otwartymi listami od Fanny i puklem jej włosów.

Jeszcze tydzień wcześniej nie miałam pojęcia, że ktoś taki jak John Keats w ogóle istniał na świecie. Tych wszystkich bzdur dowiedziałam się za pomocą komlogu.

– No więc co robisz w tej bibliotece? – zapytałam.

Cybryd odchrząknął niepewnie.

– Analizuję pewien wiersz. Poszukuję fragmentów rękopisu.

– Coś Keatsa?

– Tak.

– Nie prościej byłoby kazać przesłać sobie kopię?

– Oczywiście, ale bardzo mi zależy, żeby zobaczyć oryginał i go dotknąć.

Zastanawiałam się nad tym przez chwilę.

– O czym jest ten wiersz?

Uśmiechnął się… samymi ustami. Piwne oczy nadal były bardzo smutne.

– To właściwie poemat. Nosi tytuł Hyperion. Trudno powiedzieć, o czym jest… Chyba o niemożności artystycznego samospełnienia. Keatsowi nie udało się go dokończyć.

Odstawiłam na bok pusty talerz i pociągnęłam łyk ciepłej herbaty.

– Keatsowi czy tobie?

Jego zdumienie i przerażenie musiały być autentyczne – chyba że Sztuczne Inteligencje są skończonymi aktorami. Z tego, co wiem, równie dobrze mogą nimi być.

– Dobry Boże! – wykrzyknął. – Ja przecież nie jestem Johnem Keatsem! Posiadanie osobowości skonstruowanej na wzór osobowości jakiegoś człowieka jeszcze mnie nim nie czyni, podobnie jak fakt, że nazywasz się Lamia, nie oznacza, że jesteś potworem [1]. Oddziaływało na mnie mnóstwo czynników, z których każdy pogłębiał różnice miedzy mną a tym nieszczęsnym, melancholijnym geniuszem.

– Jednak powiedziałeś, że przypominam ci Fanny.

– To tylko echo pewnego snu, a może jeszcze mniej. Na pewno zażywałaś kiedyś środki wprowadzające informację bezpośrednio w strukturę RNA?

– Tak.

– A więc wiesz, na czym to polega. Zyskujesz wspomnienia, które wydają się znacznie płytsze od pozostałych.

Kelner przyniósł nam ciasteczka z przepowiedniami.

– Nie ciągnie cię, żeby odwiedzić prawdziwego Hyperiona? – zapytałam.

– Co to takiego?

– Prowincjonalna planeta, zdaje się, że gdzieś w okolicach Parvati.

Johnny wydawał się lekko zaskoczony. Przełamał swoje ciasteczko, ale jeszcze nie przeczytał przepowiedni.

– Kiedyś nazywano ją Planetą Poetów – dodałam. – Jest na niej nawet miasto, nazwane na twoją cześć… to znaczy, na cześć Keatsa.

Młody mężczyzna pokręcił głową.

– Przykro mi, ale nigdy o niej nie słyszałem.

– Jak to możliwe? Czyżby SI nie wiedziały wszystkiego?

Roześmiał się bez specjalnej wesołości.

– Ta, którą masz przed sobą, wie bardzo niedużo. – Wyjął z ciasteczka bibułkę i przeczytał na głos to, co było na niej napisane: – “Strzeż się nagłych impulsów”.

– Wiesz co? – mruknęłam. – Oprócz tej sztuczki z dyrektorem banku nie przedstawiłeś mi żadnego dowodu na to, że jesteś tym, za kogo się podajesz.

вернуться

[1] Lamia – według starogreckich wierzeń upiór, wampir, a także porywaczka dzieci. W średniowieczu – czarownica (przyp. red.).