Poruszając się jakby w zwolnionym tempie – wciąż jeszcze dawały znać o sobie skutki niedawnej hibernacji – konsul umył się najlepiej, jak mógł w prymitywnych warunkach, włożył luźne bawełniane spodnie, starą płócienną koszulę, równie stare turystyczne buty, po czym wyszedł na pokład.

Śniadanie wystawiono na długim kredensie w pobliżu mocno rozchwianego stołu, który w razie potrzeby dawał się schować bezpośrednio pod pokład. Tę część pokładu chronił przed promieniami słońca czerwono-złoty, płócienny baldachim, trzepoczący głośno w podmuchach wiatru. Dzień był piękny, bez jednej chmurki na niebie, a słońce Hyperiona nadrabiało intensywnością to, czego brakowało mu w rozmiarach.

M. Weintraub, Lamia, Kassad i Silenus nie spali już od dłuższego czasu. Lenar Hoyt i Het Masteen dołączyli do grupy zaraz po przybyciu konsula.

Konsul nałożył sobie na talerz pieczoną rybę i trochę owoców, napełnił szklankę sokiem pomarańczowym, a następnie podszedł do burty i oparł się o reling. W tym miejscu rzeka miała co najmniej kilometr szerokości, a jej zielonolazurowa woda stanowiła dokładne odbicie nieba. W pierwszej chwili konsul nie rozpoznał terenów ciągnących się po obu stronach rzeki. Na wschodzie ryżowe poletka sięgały aż po horyzont, rozpływając się w lekkiej mgiełce, która jeszcze unosiła się nad podmokłymi terenami. W pobliżu jednej z grobli wznosiły się na palach tubylcze chaty o pochyłych ścianach ze złocistego półdębu. Na zachodzie rósł gęsty las złożony z mangrowców i rozłożystych paproci o soczyście czerwonych liściach, poprzecinany naturalnymi kanałami, głębokimi zatoczkami i lagunami, by mniej więcej kilometr dalej ustąpić miejsca skalistym wzniesieniom, na których udało się przetrwać jedynie iglastym roślinom o delikatnie błękitnym zabarwieniu.

Przez chwilę konsul czuł się dziwnie zagubiony, jakby niespodziewanie znalazł się na jakiejś innej, nieznanej planecie, zaraz jednak przypomniał sobie klakson, który obudził go przy śluzie w Karli, i zrozumiał, że barka wpłynęła na mało uczęszczany odcinek Hoolie na pomoc od lasu Doukhobor. Nic dziwnego, że poczuł się jak na zupełnie obcym terenie, gdyż zwykle płynął lub leciał nad Kanałem Królewskim, położonym na zachód od pasma skalistych wzgórz. Należało przypuszczać, iż jakieś utrudnienia na najprostszej drodze wiodącej ku Trawiastemu Morzu skłoniły załogę do wybrania dłuższej, bardziej uciążliwej trasy. Wszystko wskazywało na to, iż znajdują się jakieś sto osiemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Keats.

– W dzień wygląda to zupełnie inaczej, prawda? – zagadnął ojciec Hoyt.

Konsul ponownie spojrzał na brzeg, nie bardzo wiedząc, co ksiądz ma na myśli. Dopiero po paru sekundach zorientował się, że Hoytowi chodziło o barkę.

Kiedy teraz wspominał niedawne wydarzenia, wszystko wydawało mu się dziwnie nierealne: marsz za androidem w strugach ulewnego deszczu, zaokrętowanie na starą barkę, długa wędrówka jej krętymi korytarzami, spotkanie z Hetem Masteenem w ruinach świątyni, a wreszcie widok szybko niknących za rufą świateł miasta.

Tych kilka godzin przed i zaraz po północy przypominało niewyraźny sen; konsul przypuszczał, że pozostali byli równie jak on zmęczeni i zdezorientowani. Niby przez mgłę pamiętał swoje zdumienie wywołane faktem, iż załoga składa się wyłącznie z androidów, bez trudu natomiast przywołał wspomnienie nieopisanej ulgi, jaką poczuł, kiedy wreszcie zamknął drzwi kabiny i zwalił się na koję.

– Dziś rano rozmawiałem z A. Bettikiem – powiedział Weintraub. Miał na myśli androida, który zjawił się po nich u “Cycerona”. – Ta łajba ma niezłą historię.

Martin Silenus podszedł do kredensu, nalał sobie soku pomidorowego, dodał nieco płynu z płaskiej flaszeczki, z którą nie rozstawał się ani na chwilę, po czym powiedział:

– Na pewno niejedno widziała. Te przeklęte relingi były polerowane ludzkimi rękami, po schodach i pokładzie biegały bose stopy, sufity są poczerniałe od dymu, a materace ubite przez pokolenia marynarzy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby miało się okazać, że liczy sobie kilkaset lat. Najbardziej podobają mi się wszystkie te rokokowe ozdóbki. Zwróciliście uwagę, że jeszcze czuć zapach drzewa sandałowego? Możliwe, że zbudowano ją na Starej Ziemi.

– Masz całkowitą słuszność – odparł Sol Weintraub. Rachela spała przytulona do jego piersi, wydmuchując bąbelki śliny. – Znajdujemy się na dzielnym statku “Benares”, zwodowanym na Starej Ziemi w mieście o tej samej nazwie.

– Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie takiego miasta – odezwał się konsul.

Brawne Lamia podniosła głowę znad resztek śniadania.

– Benares, znane też jako Varanasi albo Gandhipur, w Wolnych Stanach Indii. Po trzeciej wojnie japońsko-chińskiej weszło w skład Drugiej Wspólnoty Azjatyckiej. Całkowicie zniszczone w wyniku ograniczonej wymiany uderzeń jądrowych między Indiami a postradzieckimi republikami muzułmańskimi.

– Rzeczywiście – potwierdził Weintraub. – “Benares” zbudowano na długo przed Wielką Pomyłką. Zdaje się, że w połowie dwudziestego wieku. A. Bettik twierdzi, że właściwie jest to jednostka lewitacyjna…

– A generatory? – przerwał mu pułkownik Kassad.

– Są na miejscu. Obok głównego salonu na najniższym pokładzie. Podłoga salonu jest wykonana z księżycowego kryształu. Nie ma co, miło byłoby unosić się teraz na wysokości dwóch tysięcy metrów… Ale to tylko marzenia.

– Benares… -mruknął z rozmarzeniem Martin Silenus i przesunął pieszczotliwie ręką po poczerniałym relingu. – Okradziono mnie tam kiedyś.

Brawne Lamia gwałtownie odstawiła kubek z kawą.

– Człowieku, chcesz nam wmówić, że masz tyle lat, żeby pamiętać Starą Ziemię? Chyba uważasz nas za idiotów!

Martin Silenus uśmiechnął się promieniście.

– Moje drogie dziecko, niczego nie chcę ci wmówić. Pomyślałem sobie tylko, że byłoby z pożytkiem dla nas wszystkich, gdybyśmy wymienili informacje o miejscach, w których albo kradliśmy, albo też padliśmy ofiarami kradzieży. Ponieważ masz nad nami tę niezasłużoną przewagę, że jesteś córką senatora, nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, iż twoja lista będzie znacznie bardziej szacowna… i dłuższa.

Lamia otworzyła już usta, żeby coś odpowiedzieć, ale ściągnęła tylko brwi i nie odezwała się ani słowem.

– Ciekawe, w jaki sposób ten statek dotarł na Hyperiona? – mruknął Lenar Hoyt. – I po co było ściągać barkę lewitacyjna na planetę, gdzie nie można jej wykorzystać?

– Można – poprawił go pułkownik Kassad. – Hyperion ma przecież słabe pole magnetyczne. Tyle że trudno byłoby mieć do niej całkowite zaufanie.

Kapłan uniósł brwi na znak, że dla niego to jedno i to samo.

– Hej! – wykrzyknął nagle poeta, oparty wygodnie o reling. – Jesteśmy w komplecie!

– I co z tego? – zapytała Brawne Lamia. Za każdym razem, kiedy zwracała się do Silenusa, jej usta przypominały wąską kreskę.

– To, że czas na kolejną historyjkę.

– Chyba ustaliliśmy, że będziemy je opowiadać zawsze po obiedzie? – zauważył Het Masteen.

Martin Silenus wzruszył ramionami.

– Po śniadaniu czy po obiedzie, co za pieprzona różnica? Akurat tak się składa, że nikogo nie brakuje, a zdaje się, że podróż do Grobowców zajmie nam mniej niż tydzień, prawda?

Konsul policzył szybko w pamięci: jeszcze niecałe dwa dni rzeką, niespełna dwa dni przez Trawiaste Morze (albo nawet jeszcze mniej, jeśli trafią na sprzyjające wiatry), z pewnością najwyżej jeden dzień przez góry.

– Rzeczywiście – odparł. – Najwyżej sześć dni.

– A więc nie traćmy czasu, bo nie ma żadnej gwarancji, że Chyżwar nie wpadnie z krótką wizytą, zanim zapukamy do jego drzwi. Jeżeli te opowiastki mają w jakiś sposób zwiększyć nasze szanse na przeżycie, to byłoby dobrze, żebyśmy je wszystkie usłyszeli, zanim pierwsi z nas zostaną przerobieni na pulpety przez tę ruchomą maszynkę do mielenia mięsa, do której tak nam spieszno.

– Jesteś odrażający – stwierdziła Brawne Lamia.

– Najdroższa, dokładnie to samo wyszeptałaś mi do ucha minionej nocy, tuż po swoim drugim orgazmie – odparł z uśmiechem poeta.