Theo Lane skinął głową.

– Przypuszczam, że chcecie zobaczyć świątynię Chyżwara? – zapytał oschłym tonem.

– Istotnie.

Śmigacz zatoczył szerokie koło i wylądował. Pogrążony głęboko w myślach, konsul wpatrywał się przed siebie nie widzącym spojrzeniem, kiedy nagle boczne drzwi maszyny uniosły się i Sol Weintraub szepnął:

– Dobry Boże…

Wysiedli z pojazdu, spoglądając w milczeniu na osmalone ruiny tego, co kiedyś było świątynią Chyżwara. Odkąd przed mniej więcej dwudziestoma pięcioma laty uznano Grobowce Czasu za zbyt niebezpieczne i zamknięto je dla zwiedzających, świątynia ta stanowiła główną atrakcję turystyczną Hyperiona. Zajmowała pełne trzy kwartały, a iglica jej umieszczonej centralnie wieży wznosiła się ponad sto pięćdziesiąt metrów nad poziom gruntu. Pod względem architektonicznym świątynia częściowo przypominała dostojną katedrę, częściowo jakąś żartobliwą wariację na temat stylu gotyckiego, częściowo niesamowitą Escherowską grafikę, częściowo zaś koszmar przeniesiony jakby prosto z płócien Boscha – przede wszystkim jednak stanowiła nieodłączny fragment przeszłości Hyperiona.

Teraz zniknęła. O minionym majestacie budowli świadczyły jedynie wielkie stosy poczerniałych od ognia kamieni, z których niby monstrualne żebra sterczały resztki nadtopionej konstrukcji nośnej. Znaczna część gruzu wpadła do piwnic i niezliczonych podziemnych przejść, które znajdowały się pod liczącą trzy wieki budowlą. Konsul podszedł do krawędzi jednego z zapadlisk, zastanawiając się, czy – jak głosiła legenda – głębokie katakumby rzeczywiście łączą się z labiryntem wyrytym pod powierzchnią planety.

– Wygląda na to, że użyli tu bicza bożego – powiedział Martin Silenus. “Biczem bożym” nazywano w dawnych czasach bojowe lasery o wielkiej mocy. Poeta sprawiał wrażenie zupełnie trzeźwego. – Pamiętam czasy, kiedy nie było tu nic oprócz świątyni i kilku fragmentów Starego Miasta – dodał. – Billy postanowił przenieść tutaj Jacktown dopiero po tym nieszczęściu w okolicy Grobowców. A teraz nie został kamień na kamieniu. Jezu Chryste.

– Nie – odezwał się Kassad.

Wszyscy spojrzeli na niego.

Pułkownik uważnie badał pozostałości budowli. Teraz wyprostował się i zwrócił do pozostałych pasażerów śmigacza:

– To nie był bicz boży, tylko ładunki plazmowe. Kilka, może nawet kilkanaście.

– Naprawdę chcesz tu zostać i odbyć tę bezsensowną pielgrzymkę? – zapytał Theo. – Lepiej wracaj ze mną do konsulatu.

Zwracał się do konsula, ale ruchem ręki dał do zrozumienia, że zaproszenie dotyczy także pozostałych.

Konsul odwrócił się od rumowiska kamieni i spojrzał na swego dawnego zastępcę, ale właściwie po raz pierwszy od chwili powrotu na Hyperiona zobaczył generalnego gubernatora planety balansującej na krawędzi wojny.

– Nie mogę, Wasza Ekscelencjo – odparł. – Naturalnie, mówię tylko w swoim imieniu.

Czterej mężczyźni i kobieta niemal jednocześnie potrząsnęli głowami. Silenus i Kassad zajęli się wyładowywaniem bagaży. Deszcz powrócił pod postacią drobnej mżawki, właściwie niemal mgły, sączącej się przez ciemność. Dopiero teraz konsul zauważył dwa śmigacze bojowe Armii, unoszące się bezszelestnie nad dachami pobliskich domów. Dzięki swoim polimerowym kadłubom były prawie niewidoczne, ale deszcz pozwolił dostrzec ich zarysy.

Oczywiście, pomyślał konsul. Przecież generalny gubernator nie może podróżować bez eskorty.

– Czy kapłanom udało się uciec? – zapytała Brawne Lamia. – Czy w ogóle ktokolwiek ocalał?

– Tak – odparł Theo. Człowiek sprawujący w istocie niemal dyktatorską władzę nad pięcioma milionami dusz skazanych na zagładę zdjął okulary i wytarł je o koszulę. – Wszyscy kapłani i akolici uciekli podziemnymi tunelami. Tłum oblegał świątynię przez kilka miesięcy. Przywódcą była kobieta o imieniu Cammon. Przybyła z jakiegoś miejsca położonego na wschód od Trawiastego Morza. Wielokrotnie ostrzegała ludzi przebywających w świątyni, zanim wreszcie wydała rozkaz odpalenia DL-20.

– A co robiła policja? – zainteresował się konsul. – Planetarne Siły Samoobrony? Armia?

Theo Lane uśmiechnął się i przez chwilę wyglądał na wielokroć starszego, niż był w istocie.

– Przez trzy lata znajdowaliście się w podróży – powiedział. – W tym czasie wszechświat bardzo się zmienił. Nawet na planetach należących do Sieci zdarzają się przypadki linczu na wyznawcach Chyżwara, więc możecie sobie wyobrazić, co dzieje się tutaj. Czternaście miesięcy temu ogłosiłem stan wyjątkowy. Policja i PSS są bez przerwy w stanie ostrego pogotowia. Razem ze mną przyglądali się, jak tłum pali świątynię. Według naszych szacunków zgromadziło się tutaj ponad pół miliona ludzi.

– Czy wiedzą o nas i naszej pielgrzymce? – zapytał Sol Weintraub.

– Gdyby wiedzieli, nikt z was już by nie żył – odparł Theo. – Może wydaje wam się, że powinni odnosić się przychylnie do wszystkiego, co może uspokoić Chyżwara, ale oni dostrzegliby tylko to, że zostaliście wybrani przez jego Kościół. Jeśli chcecie znać prawdę, to musiałem sprzeciwić się decyzji mojej Rady, która chciała zniszczyć wasz statek, jeszcze zanim wszedł w górne warstwy atmosfery.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał konsul.

Theo westchnął głęboko i poprawił okulary.

– Hyperion wciąż potrzebuje Hegemonii, a Gladstone nadal ma sporo do powiedzenia, jeśli nie w Senacie, to na pewno we WszechJedności. Ja z kolei potrzebuję was.

Konsul bezwiednie spojrzał na ruiny świątyni Chyżwara.

– Ta pielgrzymka skończyła się na długo przed waszym przybyciem – dodał generalny gubernator. – Więc jak, wrócisz ze mną do konsulatu, przynajmniej jako konsultant?

– Przykro mi, ale nie mogę – odparł konsul.

Theo odwrócił się bez słowa, wsiadł do śmigacza i ruszył ostro w górę. Eskorta podążyła za nim, przypominając dwie niewyraźne smugi w przesyconej deszczem ciemności.

Padało coraz bardziej. Pielgrzymi zbili się w ciasną gromadkę. Weintraub osłonił Rachelę plastikowym kapturem, ale dziecko przestraszyło się odgłosu spadających kropel i znowu zaczęło płakać.

– Co teraz? – mruknął konsul, rozglądając się dokoła. Bagaże, ułożone w nieforemną stertę, nasiąkały powoli wodą. W powietrzu unosił się zapach spalenizny.

– Znam tu w pobliżu pewien bar – powiedział z uśmiechem Martin Silenus.

Okazało się, że konsul także go zna; większą część swego jedenastoletniego pobytu na planecie spędził właśnie w “Cyceronie”.

W przeciwieństwie do większości miejsc w Keats, czy w ogóle na Hyperionie, “Cyceron” nie otrzymał swej nazwy w celu upamiętnienia jakiegoś mało istotnego zjawiska literackiego z okresu przed hegirą. Plotka głosiła, że ochrzczono go tak, aby utrwalić pamięć o części jednego z miast Starej Ziemi. Nikt jednak nie wiedział na pewno, czy miało to być Chicago, czy raczej Kalkuta – to znaczy nikt z wyjątkiem Stana Leweskiego, właściciela i zarazem prawnuka założyciela baru. Jednak Stan nikomu nie chciał zdradzić tajemnicy. W ciągu półtora stulecia istnienia bar rozrósł się niepomiernie: kiedyś był jedynie małą norą w chylącym się ku upadkowi starym domu nad brzegiem rzeki Hoolie, teraz zajmował dziewięć kondygnacji w czterech chylących się ku upadkowi, starych domach nad brzegiem tejże rzeki. Jedynymi elementami, które nie uległy zmianie, były niskie sufity, gęsty dym i nie cichnący ani na chwilę zgiełk, nawet przy największym tłoku dający coś w rodzaju poczucia prywatności.

Jednak tego wieczoru o żadnym poczuciu prywatności nie mogło być mowy. Kiedy objuczeni bagażami pielgrzymi weszli przez drzwi od ulicy Bagiennej, stanęli jak wryci.

– Święty Jezu… – mruknął Martin Silenus.

“Cyceron” wyglądał tak, jakby przeżywał najazd hordy barbarzyńców. Wszystkie krzesła i stoły były zajęte, przeważnie przez mężczyzn, na podłodze zaś walały się plecaki, broń, materace, przestarzałe urządzenia łączności, skrzynki z prowiantem oraz całe mnóstwo innych przedmiotów, jakie zwykle znaczą szlak marszu armii uciekinierów… lub uciekającej armii. W ciężkim, gęstym powietrzu, zwykle przesyconym wymieszanymi zapachami pieczonego mięsa, wina, piwa i przemycanego tytoniu, czuć było głównie smród nie mytych ciał, moczu i beznadziejności.