Przed nowo przybyłymi zmaterializowała się ogromna postać Stana Leweskiego. Ramiona właściciela baru były równie potężne jak zawsze, ale czarne kręcone włosy cofnęły się o dobrych kilka centymetrów, odsłaniając wysokie czoło, a wokół ciemnych oczu pojawiło się sporo nowych zmarszczek. Na widok konsula oczy te o mało nie wyszły z orbit.

– Duch…

– Wcale nie.

– A więc ty żyjesz?

– Jak najbardziej.

– Niech mnie cholera! – wykrzyknął Stan Leweski, złapał konsula wpół i podniósł równie łatwo, jak przeciętnie silny mężczyzna podnosi pięcioletniego chłopca. – Niech mnie cholera! – powtórzył. – Co cię tu sprowadza?

– Pomyślałem sobie, że warto by sprawdzić twoje pozwolenie na sprzedaż alkoholu. Postaw mnie, dobrze?

Leweski ostrożnie spełnił życzenie konsula, po czym poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się szeroko. Kiedy przeniósł spojrzenie na poetę, uśmiech zniknął, a na czole olbrzyma pojawiła się głęboka zmarszczka.

– Wyglądasz znajomo, ale chyba nigdy cię tutaj nie widziałem…

– Znałem twojego pradziadka – odparł Silenus. – Skoro już o tym mowa: zostało jeszcze trochę tego piwa sprzed hegiry? Wiesz, mówię o tym wspaniałym angielskim trunku, który smakuje jak szczyny łosia. Zawsze było mi go mało.

– Niestety, ani kropli. – Właściciel baru nie spuszczał wzroku z poety. – Do licha, kufer dziadka Jiriego i stare holo: prawdziwy satyr w Jacktown! Czy to możliwe? – Wyciągnął wielki paluch i ostrożnie dotknął nim najpierw Silenusa, a potem konsula. – Dwa duchy.

– Sześcioro zmęczonych ludzi – poprawił go konsul. Niemowlę znowu zaniosło się płaczem. – Siedmioro. Znajdziesz dla nas trochę miejsca?

Leweski zatoczył szeroki łuk potężnym ramieniem.

– Sami widzicie, co się dzieje. Nie ma gdzie szpilki wetknąć. Wszystko zjedzone i wypite. – Spojrzał na Silenusa. – Piwo też. “Cyceron” zamienił się w wielki hotel bez łóżek. Te sukinsyny z PSS przesiadują tu całymi dniami i nocami, nic nie płacą, żłopią własny bimber i czekają na koniec świata. Moim zdaniem, tylko go patrzeć.

Mała grupka stała na wysokim podeście nad wejściem. Rzucony byle jak na podłogę bagaż tylko nieznacznie spotęgował panujący wszędzie bałagan. Przeciskający się obok mężczyźni taksowali nowo przybyłych uważnymi spojrzeniami. Szczególnym obiektem zainteresowania była Brawne Lamia, która jednak nic sobie z tego nie robiła, miażdżąc lodowatym wzrokiem każdego, kto zbyt długo jej się przyglądał.

Leweski przez chwilę wpatrywał się z namysłem w konsula.

– To znaczy, mam taki jeden stolik na tarasie. Od tygodnia okupuje go pięciu idiotów z PSS, którzy rozpowiadają wszem wobec, jak to pogonią Intruzów gołymi rękami. Jeśli chcecie, z rozkoszą wywalę ich na zbity pysk.

– Chcemy – powiedział konsul.

Leweski odwrócił się bez słowa, ale nie zdążył odejść, gdyż Lamia położyła mu rękę na ramieniu.

– Może ci pomóc? – zapytała.

Stan Leweski wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

– To nie jest konieczne, ale myślę, że z przyjemnością popatrzę, jak sobie radzisz. Chodźmy.

Zniknęli w tłumie.

Balkon na drugim piętrze okazał się tak mały, że tylko z najwyższym trudem mieścił się na nim obdrapany stół i sześć krzeseł. Pomimo niesłychanego ścisku, jaki panował na wszystkich piętrach, schodach i podestach, nikt nie próbował zająć zwolnionego miejsca, kiedy Leweski i Lamia wyrzucili protestujących komandosów za barierkę, do płynącej dziewięć metrów niżej rzeki. Leweskiemu udało się nawet postawić na stole dzban piwa oraz koszyk z chlebem i zimnym pieczystym.

Jedli w milczeniu. Głód, przygnębienie i zmęczenie, charakterystyczne dla okresu po przebudzeniu z kriogenicznego snu, dawały im się we znaki znacznie bardziej, niż to zazwyczaj bywało. Balkon był pogrążony w ciemności, którą rozpraszał nieco blask docierający z wnętrza oberży oraz słaba poświata rzucana przez światła pozycyjne rzecznych barek. Większość domów nad brzegami Hoolie była zupełnie ciemna, ale od niskich chmur odbijało się wystarczająco dużo świateł miasta, by konsul mógł bez trudu dojrzeć ruiny świątyni Chyżwara położone pół kilometra w górę rzeki.

– No cóż… – odezwał się ojciec Hoyt. Wrócił już do równowagi po dużej dawce ultramorfiny i teraz balansował na wąskiej granicy między cierpieniem a otępieniem. – Co teraz zrobimy?

Mijały chwile, lecz nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Konsul zamknął oczy. Nie miał najmniejszego zamiaru obejmować przywództwa. Teraz, kiedy znowu siedział na balkonie u “Cycerona”, jakże łatwo byłoby wrócić do dawnych zwyczajów: pić do świtu, podziwiać poranny deszcz meteorów, zataczając się wrócić do pustego apartamentu w pobliżu rynku, a cztery godziny później zjawić się w konsulacie – wykąpany, ogolony i nawet z grubsza podobny do człowieka, tyle tylko że z mocno przekrwionymi oczami i potwornym bólem głowy. Theo – ten spokojny, przygotowany na każdą niespodziankę Theo – przeholowałby go jakoś przez cały ranek. Przy odrobinie szczęścia udałoby się bez większych problemów dotrwać do wieczora, kiedy znowu zacząłby pić u “Cycerona”, żeby jakoś przetrzymać noc. W ten sposób mógłby przetrwać nawet całe życie, dziękując Bogu za to, że umieścił go w tak mało ważnym miejscu wszechświata.

– Czy wszyscy jesteście gotowi wyruszyć na pielgrzymkę?

Konsul otworzył oczy. W drzwiach balkonowych stała jakaś zakapturzona postać. Konsulowi wydawało się przez chwilę, że to Het Masteen, ale szybko uświadomił sobie, iż ten człowiek jest znacznie niższy od kapitana, a w dodatku mówi bez charakterystycznego dla templariuszy akcentu.

– Jeśli tak, to musimy już iść – powiedziała tajemnicza postać.

– Kim jesteś? – zapytała Brawne Lamia.

Człowiek w kapturze puścił pytanie mimo uszu.

– Pośpieszcie się.

Fedmahn Kassad wstał z krzesła, podszedł do nieznajomego – musiał się nieco schylić, aby nie zawadzić o spód balkonu na trzecim piętrze – i szybkim ruchem lewej ręki ściągnął nieznajomemu kaptur z głowy.

– Android! – wykrzyknął ojciec Lenar Hoyt na widok niebieskiej skóry i oczu o błękitnych białkach.

Konsul nie był aż tak bardzo zdziwiony. Choć już od ponad stu lat posiadanie androidów na obszarze Hegemonii było surowo zakazane, i co najmniej od równie długiego czasu nie wytwarzano nowych egzemplarzy, to jednak nadal używano ich do najcięższych prac na zacofanych, leżących na uboczu planetach – na przykład takich jak Hyperion. Szczególnie chętnie wykorzystywała androidy świątynia Chyżwara, gdyż zgodnie z nauką Kościoła Chyżwara androidy były wolne od grzechu pierworodnego, a tym samym pod względem duchowym stały znacznie wyżej od ludzi, będąc jednocześnie wyłączone z okrutnej i nieuniknionej zemsty Chyżwara.

– Nie ma czasu do stracenia – szepnął android, pośpiesznie naciągając kaptur.

– Jesteś ze świątyni? – zapytała Lamia.

– Cicho! – syknął android. Zerknął ostrożnie przez ramię, po czym skinął głową. – Musimy się śpieszyć. Proszę, chodźcie za mną.

Wszyscy wstali, ale zaraz potem zawahali się, jak na komendę. Kassad od niechcenia rozpiął długą skórzaną kurtkę, na mgnienie oka odsłaniając rękojeść paralizatora neuronowego. W normalnych warunkach konsul zadrżałby z niepokoju na samą myśl o tym, że gdzieś w pobliżu może znajdować się równie niebezpieczne narzędzie – wystarczyło jedno omyłkowe dotknięcie spustu, aby mózgi wszystkich obecnych na balkonie zamieniły się w bryły ugotowanego na twardo białka – lecz tym razem ze zdziwieniem stwierdził, iż widok tej śmiercionośnej broni podziałał na niego krzepiąco.

– Nasze bagaże… – zaczął Weintraub, lecz android nie pozwolił mu dokończyć.

– Już się nimi zajęliśmy – szepnął. – Pośpieszcie się! – Zszedł po schodach i zagłębił się w noc, a pielgrzymi ruszyli za nim, znużeni i wyzuci z wszelkiego zapału jak wczorajsze ziewnięcie.

Konsul spał wyjątkowo długo. Pół godziny po wschodzie słońca prostokątna plama światła padła na poduszkę, on jednak tylko odwrócił się na bok. Godzinę później, przy wtórze gromkich okrzyków, uwolniono zmęczone płaszczki, które ciągnęły barkę przez całą noc, zaprzęgnięto zaś nowe. Konsul spał dalej. Potem tupot stóp na pokładzie i rozmowy załogi stawały się coraz głośniejsze, ale ze snu wyrwał go dopiero donośny dźwięk klaksonu, który rozległ się w pobliżu śluzy w Karli.