Dwaj mężczyźni wyciągnęli ręce, jakby chcieli je sobie uścisnąć, ale w ostatniej chwili zmienili zamiar i rzucili się sobie w objęcia.

– Niech mnie licho! – wysapał wreszcie konsul. – Świetnie wyglądasz, Theo.

Była to prawda. Jego dawny zastępca nadrobił kilka lat, ale na jego szczupłej twarzy, nad którą sterczała strzecha ciemnorudych włosów, gościł wciąż ten sam chłopięcy uśmiech. Wszystkie niezamężne – oraz niektóre zamężne – kobiety pracujące w konsulacie uważały to zestawienie za bardzo interesujące. Pozostała także nieśmiałość, chyba jedyna słaba strona Theo Lane’a; było to widać po sposobie, w jaki co chwila poprawiał archaiczne okulary w rogowej oprawce.

– Miło znowu cię widzieć – powiedział.

Konsul odwrócił się, żeby przedstawić pozostałych członków grupy, lecz nagle znieruchomiał.

– Mój Boże, przecież ty teraz jesteś konsulem! Wybacz mi, Theo. Chwilami zupełnie przestaję myśleć.

Theo Lane uśmiechnął się i po raz kolejny poprawił szkła.

– Nic nie szkodzi – odparł. – Jeśli chodzi o ścisłość, to od paru miesięcy nie jestem już konsulem, tylko generalnym gubernatorem. Rada Planety wystąpiła wreszcie z prośbą o przyznanie pełnego statusu kolonialnego. Prośba została spełniona. Witajcie na najmłodszej planecie Hegemonii.

Konsul przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w swego dawnego podwładnego, po czym jeszcze raz wziął go w objęcia.

– Gratuluję, Wasza Ekscelencjo!

Theo zerknął w niebo.

– Wkrótce rozpada się na dobre. Wskakujcie do śmigacza, to podrzucę was do miasta. – Generalny gubernator przeniósł wzrok na młodego komandosa. – Poruczniku…

Oficer wyprężył się jak struna.

– Tak, panie gubernatorze?

– Czy mógłby pan polecić swoim ludziom, żeby wyładowali bagaże naszych gości? Chcielibyśmy jak najprędzej schować się przed deszczem.

Śmigacz leciał na południe nad autostradą, utrzymując stałą wysokość sześćdziesięciu metrów. Konsul siedział z przodu, obok pilota, pozostali rozsiedli się w wygodnych fotelach w tylnej części kabiny. Martin Silenus i ojciec Hoyt chyba spali, dziecko Weintrauba zaś przestało płakać i zajęło się butelką ze sztucznie zsyntetyzowanym matczynym mlekiem.

– Wiele się zmieniło – zauważył konsul, spoglądając w dół przez mokrą szybę.

Na zboczach wzgórz po obu stronach trzykilometrowej autostrady tłoczyły się tysiące namiotów, szałasów i skleconych byle jak bud. W blasku płonących tu i ówdzie ognisk widać było poruszających się niemrawo ludzi. Wzdłuż samej drogi biegło wysokie ogrodzenie, autostrada zaś została znacznie poszerzona. W obu kierunkach podążały nią kolumny wielkich ciężarówek i poduszkowców – w zdecydowanej większości wojskowych, sądząc po maskujących barwach i nieaktywnych tarczach polimerowych. Z przodu światła Keats sięgały znacznie dalej w górę i dół rzeki, a także wspinały się na okoliczne wzniesienia.

– Trzy miliony – powiedział Theo, jakby czytając w myślach byłego szefa. – Trzy miliony ludzi, i codziennie przybywa ich coraz więcej.

Konsul spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Kiedy stąd wyjeżdżałem, na całej planecie było tylko cztery i pół miliona!

– I nadal tyle jest – odparł generalny gubernator. – Tyle tylko że każdy z nich chce dostać się do Keats, wsiąść na statek i odlecieć najdalej, jak tylko można. Niektórzy czekają na transmiter materii, ale większość wątpi, czy urządzenie powstanie na czas. Boją się.

– Intruzów?

– Ich też, ale przede wszystkim Chyżwara.

Konsul odsunął twarz od chłodnej szyby.

– A więc przeszedł na południową stronę Gór Cugielnych?

Theo roześmiał się, lecz w jego głosie nie było ani trochę wesołości.

– On jest już wszędzie. Albo oni. Sporo ludzi wierzy, że mamy do czynienia z więcej niż jednym. Zabija na wszystkich trzech kontynentach, z wyjątkiem samego Keats, fragmentów wybrzeża Grzywy i kilku dużych miast, takich jak Endymion.

– Ile ofiar? – zapytał konsul, choć właściwie nie chciał tego wiedzieć.

– Co najmniej dwadzieścia tysięcy zabitych lub zaginionych. Jest też mnóstwo rannych, ale to nie może być jego sprawka, prawda? – Znowu zarechotał ponuro. – Chyżwar nie zadaje ran, on zabija… Ludzie w panice strzelają do siebie nawzajem, spadają ze schodów, wyskakują z okien albo tratują się podczas ucieczki. Gówniana sprawa.

W ciągu jedenastu lat, jakie konsul przepracował z Theo Lane’em, nigdy nie zdarzyło mu się usłyszeć od młodego człowieka nawet najlżejszego przekleństwa.

– A co z Armią? Czy to dzięki niej Chyżwar nie pojawia się w większych miastach?

Theo pokręcił głową.

– Armia interesuje się wyłącznie tym, żeby nie dopuścić do rozruchów. Co prawda marines udają, że pilnują lądowiska i portu morskiego w Port Romance, ale nigdy nie przedsięwzięli żadnej akcji przeciwko Chyżwarowi. Czekają na Intruzów.

– PSS?

Już zadając to pytanie, konsul był niemal pewien, że słabo wyszkolone Planetarne Siły Samoobrony nie mogły okazać się zbytnio przydatne. Theo parsknął pogardliwie, potwierdzając jego przypuszczenia.

– Co najmniej osiem tysięcy spośród ofiar Chyżwara to członkowie Sił. Generał Braxton poprowadził Trzecią Kompanię w góry, żeby, jak to określił: “dopaść potwora w jego leżu”, i nikt już nie słyszał ani o Braxtonie, ani o jego oddziale.

– Chyba żartujesz? – Wystarczyło jednak spojrzeć na twarz gubernatora, aby zrozumieć, że o żadnych żartach nie może być mowy. – Na litość boską, w takim razie w jaki sposób znalazłeś czas, żeby przylecieć po nas na lądowisko?

– Nie znalazłem – odparł Theo Lane. Zerknął do tyłu; pozostali pasażerowie śmigacza albo spali, albo ze znużeniem spoglądali przez okna. – Nie mam czasu, ale muszę z tobą porozmawiać. Muszę cię przekonać, żebyś zrezygnował z tego szaleńczego zamiaru.

Konsul pokręcił głową, lecz nie zdążył nic powiedzieć, gdyż Theo chwycił go za ramię i mocno zacisnął dłoń.

– Wysłuchaj mnie, do jasnej cholery! Doskonale wiem, ile kosztowała cię decyzja o powrocie na Hyperiona po tym… po tym, co się tutaj wydarzyło, ale nie ma sensu bez powodu wszystkiego przekreślać. Nie wyruszaj na pielgrzymkę. Zostań w Keats.

– Nie mogę… – zaczął konsul.

– Posłuchaj, co mam do powiedzenia! Podam ci kilka powodów, dla których powinieneś tak postąpić. Powód pierwszy: jesteś najlepszym dyplomatą i specjalistą od sytuacji kryzysowych, jakiego w życiu spotkałem, i teraz możesz nam się bardzo przydać.

– To jeszcze nie…

– Zamknij się na chwilę. Powód drugi: nie uda wam się zbliżyć nawet na dwieście kilometrów do Grobowców Czasu. To już nie te czasy, kiedy każdy zakichany samobójca mógł sobie tam pojechać, zostać przez tydzień, a potem nawet wrócić, jeśli się rozmyślił. Chyżwar ruszył do ataku. Jest gorszy od zarazy.

– Owszem, ale…

– Powód trzeci: ja ciebie potrzebuję. Błagałem Pierwszą Tau Ceti, żeby wyznaczyli kogoś innego zamiast mnie, ale potem, kiedy dowiedziałem się, że przylatujesz… Szczerze mówiąc, tylko dzięki temu jakoś wytrzymałem ostatnie dwa lata.

Konsul potrząsnął głową, nie rozumiejąc, co jego były współpracownik ma na myśli.

Theo skierował śmigacz ku centrum miasta, po czym zatrzymał go w powietrzu, odwrócił wzrok od wskaźników i spojrzał konsulowi prosto w oczy.

– Chcę, żebyś zastąpił mnie na stanowisku generalnego gubernatora. Senat na pewno nie zgłosi sprzeciwu – może z wyjątkiem Gladstone, ale kiedy ona się o tym dowie, będzie już za późno.

Konsul poczuł się tak, jakby otrzymał silny cios w splot słoneczny. Spojrzał w dół, na wąskie uliczki i obskurne domy tworzące Jacktown, Stare Miasto.

– Nie mogę, Theo – odparł, kiedy wreszcie zdołał głębiej odetchnąć.

– Jeśli chodzi ci o to, że…

– Nie. Po prostu nie mogę. Przede wszystkim, moja zgoda nic by nie zmieniła, ale prawda wygląda w ten sposób, że nie mogę, i już. Muszę odbyć tę pielgrzymkę.

Gubernator poprawił okulary i odwrócił spojrzenie.

– Theo, jesteś najbardziej kompetentnym i inteligentnym specjalistą w naszym fachu, z jakim kiedykolwiek zdarzyło mi się współpracować. Przez osiem lat znajdowałem się poza głównym nurtem wydarzeń, więc myślę, że…