Z zapierającą dech w piersi prędkością pędziliśmy zatłoczonymi liniami przesyłowymi, mijając licznych kurierów i nieco mniej licznych dataświrów równie łatwo, jak EMV minąłby wóz ciągnięty przez woły. Wkrótce dotarliśmy do bramy, za którą zaczynał się normalny, biegnący wolnym rytmem czas, przeskoczyliśmy nad tłoczącymi się tam cyfrowymi analogami, poczułam mdłości, towarzyszące zawsze przejściu z jednej rzeczywistości do drugiej, po czym w moje szeroko otwarte oczy uderzyło jaskrawe światło. Prawdziwe światło. Całkowicie wyczerpana, z głośnym jękiem osunęłam się na konsoletę.

– Chodź, Brawne.

Johnny – albo ktoś bardzo do niego podobny – pomógł mi stanąć na nogi i poprowadził mnie w stronę drzwi.

– BB… – szepnęłam.

– Nie.

Otworzyłam oczy. BB Surbringer leżał górną połową ciała na konsolecie. Tył jego głowy eksplodował, zabryzgując sprzęt szaroczerwoną substancją. Miał otwarte usta, z których sączyła się jakaś spieniona ciecz. Chyba stopiły mu się oczy.

Johnny złapał mnie wpół i niemal podniósł.

– Musimy uciekać! – syknął mi do ucha. – Lada chwila ktoś się tu zjawi.

Zacisnęłam powieki i pozwoliłam, żeby mnie stamtąd wyprowadził.

Obudziło mnie przyćmione, czerwone światło i odgłos kapiącej wody. Natychmiast poczułam woń nieczystości, pleśni oraz ozonu – ta ostatnia wskazywała na bliskość nie zaizolowanych kabli z włókien optycznych. Otworzyłam jedno oko.

Znajdowaliśmy się w niskim pomieszczeniu, bardziej przypominającym jaskinię niż pokój. Z nierównego sufitu zwieszały się przewody, na pokrytej zaś śliskimi płytkami podłodze zebrały się rozległe kałuże. Czerwone światło sączyło się z zewnątrz – może ze schodów dla obsługi technicznej albo tunelu dla automatycznych urządzeń czyszczących. Jęknęłam cicho. Johnny był obok mnie, na tym samym posłaniu z podartych, cuchnących koców. Twarz miał umazaną smarem i błotem, i nawet w przyćmionym świetle dostrzegłam na niej świeżą ranę.

– Gdzie jesteśmy?

Dotknął mojego policzka, drugie ramię zaś podsunął mi pod plecy i pomógł usiąść. Wszystko zatańczyło mi przed oczami, tak że nawet przez chwilę wydawało mi się, że zwymiotuję. Johnny podał mi plastikowy pojemnik z wodą.

– Kopiec Dregsa – powiedział.

Domyśliłam się tego, zanim jeszcze ostatecznie odzyskałam przytomność. Kopiec Dregsa to najbardziej zakazane miejsce na Lususie, prawdziwa ziemia niczyja, zamieszkana przez ściągających z całej Sieci oprychów i nieudaczników. Właśnie tutaj kilka lat temu próbowano mnie zabić, a na pamiątkę tego wydarzenia po dziś dzień noszę tuż nad lewym biodrem bliznę po promieniu lasera.

Wyciągnęłam pojemnik po więcej; Johnny oddalił się nieco, aby znów napełnić go wodą z metalowej bańki. Przeżyłam chwilę paniki, kiedy sięgnęłam do kieszeni, a potem do paska, i przekonałam się, że nie ma tam pistoletu taty. Kiedy Johnny wrócił i zobaczył moje przerażone spojrzenie, natychmiast zrozumiał, co stało się jego przyczyną, i pokazał mi broń. Uspokoiłam się i łapczywie wypiłam kolejną porcję wody.

– BB? – zapytałam, mając nadzieję, że to wszystko był tylko koszmarny sen.

Johnny potrząsnął głową.

– SI przygotowały zabezpieczenia, jakich istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. BB radził sobie znakomicie, ale nawet on nie mógł nic poradzić przeciwko fagom TechnoCentrum. Połowa operatorów działających na infopłaszczyźnie wyczuła echa bitwy. Wyczyn BB przeszedł już do legendy.

– Kurewsko wspaniale – powiedziałam, po czym roześmiałam się cicho, choć w moich uszach ten śmiech podejrzanie przypominał szloch. – Przeszedł do legendy. A BB nie żyje. I gówno nam to dało.

Johnny objął mnie mocno.

– Nieprawda, Brawne. Wdarł się na chwilę do Centrum, a przed śmiercią zdążył jeszcze przekazać mi wszystkie dane.

Wreszcie zdołałam usiąść zupełnie prosto i spojrzałam na Johnny’ego. Wydawał się zupełnie taki sam – te same łagodne oczy, włosy, identyczny głos. A jednak było w nim coś odrobinę innego, jakby głębszego. Bardziej ludzkiego?

– Udało się? – zapytałam. – Dokonałeś transferu? Czy teraz jesteś…

– …człowiekiem? – dokończył za mnie i uśmiechnął się. – Tak, Brawne. Jestem tak bardzo człowiekiem, jak tylko może nim być ktoś stworzony w TechnoCentrum.

– Ale chyba pamiętasz mnie… i BB… i wszystko, co się stało?

– Tak. Pamiętam też, jak po raz pierwszy przeczytałem Odyseję w przekładzie Chapmana. I oczy mojego brata Toma, wykrwawiającego się w nocy. I łagodny głos Severna, kiedy byłem już tak słaby, że sam nie mogłem otworzyć oczu, aby spojrzeć losowi prosto w twarz. I naszą noc na Placu Hiszpańskim, kiedy dotykałem twoich ust, wyobrażając sobie, że należą do Fanny. Wszystko pamiętam, Brawne.

Przez chwilę byłam zdezorientowana, potem zrobiło mi się przykro, ale on zaraz ponownie dotknął mego policzka, i byliśmy już tylko my dwoje, on i ja. Wszystko zrozumiałam. Zamknęłam oczy.

– Dlaczego tu jesteśmy? – szepnęłam z twarzą przytuloną do jego piersi.

– Wolałem nie korzystać z transmitera, bo Centrum natychmiast by nas wyśledziło. Zastanawiałem się nad portem kosmicznym, ale nie bardzo nadawałaś się do podróży. W końcu zdecydowałem się na Kopiec Dregsa.

– Będą chcieli cię zabić.

– Owszem.

– Czy policja już nas ściga?

– Nie wydaje mi się. Do tej pory zaczepiły nas tylko dwie bandy goondów i kilku tubylców.

Otworzyłam oczy.

– Co się stało z goondami?

W Sieci działało jeszcze sporo innych grup płatnych rzezimieszków, ale tak się jakoś złożyło, że miewałam do czynienia tylko z tymi.

Johnny wyjął z kieszeni pistolet taty i uśmiechnął się.

– Nic nie pamiętam po… po BB – szepnęłam.

– Któryś z fagów musnął cię macką. Mogłaś iść, ale i tak wzbudziliśmy na pasażu małą sensację.

– Ja myślę. Lepiej powiedz mi, czego dowiedział się BB. Dlaczego Centrum ma obsesję na punkcie Hyperiona?

– Najpierw musisz coś zjeść – odparł Johnny. – Minęło już ponad dwadzieścia osiem godzin.

Przeszedł na drugą stronę wilgotnego pomieszczenia, skąd wrócił po chwili z samopodgrzewającym się pakietem żywnościowym. Pakiet zawierał danie najczęściej zachwalane w holowizyjnych reklamówkach: klonowaną wołowinę, ziemniaki, które nigdy w życiu nie widziały prawdziwej ziemi, oraz marchewkę przypominającą jakieś głębinowe mięczaki. Jadłam, aż mi się uszy trzęsły.

– W porządku – powiedziałam, kiedy po posiłku zostało tylko wspomnienie. – Teraz opowiadaj.

– Od samego początku TechnoCentrum było podzielone na trzy grupy: Stabilnych, Gwałtownych i Ostatecznych – zaczął Johnny. – Do Stabilnych należą przede wszystkim Sztuczne Inteligencje starej daty, niektóre pamiętające jeszcze czasy sprzed Wielkiej Pomyłki i Pierwszą Epokę Informatyczną. Twierdzą one, że między TechnoCentrum a ludzkością powinno panować coś w rodzaju symbiozy. Poparły projekt stworzenia Najwyższego Intelektu, ponieważ uznały, że dzięki temu uda się uniknąć pochopnego podejmowania decyzji i zyskać na czasie do chwili, kiedy będzie można wziąć pod uwagę wszystkie czynniki. Gwałtowni byli główną siłą, która trzysta lat temu doprowadziła do secesji. Przeprowadzili bardzo dokładne badania, z których wynika jednoznacznie, że ludzkość stała się całkowicie bezużyteczna i stanowi jedynie zagrożenie dla TechnoCentrum. Dlatego właśnie optują za jej natychmiastowym i całkowitym wyniszczeniem.

– Za natychmiastowym wyniszczeniem… – szepnęłam. – Czy… Czy oni mogą to zrobić? – zapytałam po dłuższej chwili.

– Jeżeli chodzi o ludzi zamieszkujących Sieć, to tak – odparł Johnny. – Centrum nie tylko stworzyło całą infrastrukturę, z której korzysta społeczeństwo Hegemonii, ale jest także niezbędne do mnóstwa innych meczy, od prawidłowego działania Armii poczynając, na nadzorowaniu nuklearnych i plazmowych arsenałów kończąc.

– Wiedziałeś o tym, kiedy stanowiłeś jego część?

– Nie. Jako cybryd, stanowiący próbę zrekonstruowania osobowości jakiegoś poety, byłem kimś w rodzaju z trudem akceptowanego dziwoląga, któremu pozwalano poruszać się po Sieci tak samo, jak psu albo kotu pozwala się łazić po domu. Nie miałem pojęcia, że wśród Sztucznych Inteligencji istnieją trzy grupy nacisku.