– Nawet jeśli uda ci się tam dotrzeć, będziesz miał niezmiernie mało czasu, żeby trafić na właściwy punkt – powiedział Johnny. – Na szczęście dysponuję dokładnymi koordynatami.

– Fancipastycznie… – wyszeptał BB, po czym odwrócił się do głównej konsolety i sięgnął po przyłącze. – W takim razie bierzmy się do roboty!

– Teraz? – wykrztusiłam ze zdumieniem. Nawet Johnny sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– A na co mamy czekać? – BB wsadził wtyczkę do kontaktu z tyłu czaszki i podłączył przewody czuciowe, ale nie uruchomił aparatury. – Więc jak, decydujecie się, czy nie?

Podeszłam do siedzącego na kanapie Johnny’ego i wzięłam go za rękę. Miał bardzo chłodną skórę. Na jego twarzy nie sposób było dostrzec żadnych uczuć, ale wyobrażałam sobie, co musiał przeżywać, mając przed sobą perspektywę zniszczenia własnej osobowości i zmiany formy istnienia. Nawet jeśli zamiana się powiedzie, “John Keats” nigdy nie będzie “Johnnym”.

– On ma rację – powiedział nagle. – Po co czekać?

Pocałowałam go.

– W porządku. Idę z BB – oświadczyłam.

– Nie! – palce Johnny’ego zacisnęły się na moim przegubie. – W niczym mu nie pomożesz, a narazisz się na ogromne niebezpieczeństwo.

– Być może – usłyszałam ze zdziwieniem swój głos, równie stanowczy jak głos Meiny Gladstone. – Nie mogę jednak wymagać od BB, żeby podjął się czegoś, na co ja nie miałabym odwagi. Poza tym nie chcę zostawiać cię tam samego. – Jeszcze raz uścisnęłam jego rękę i podeszłam do BB siedzącego przy konsolecie. – Jak mam się podłączyć do tej pieprzonej maszynerii?

Na pewno czytaliście wszystko o cyberświrach. Wiecie o przerażającym pięknie infopłaszczyzny, o trójwymiarowych autostradach biegnących wśród poszarpanych wzgórz z czarnego lodu, rozjaśnionych od środka blaskiem różnokolorowych neonówek i niebotycznych wieżowców zbudowanych z bloków pamięci, nad którymi, niczym obłoki, unoszą się niezliczone Sztuczne Inteligencje. Ja widziałam to wszystko, pędząc wraz z BB na szczycie wywołanej przez niego zmarszczki w infoprzestrzeni. Było tego stanowczo za wiele, przesuwało się przed moimi oczami zbyt szybko, a ja za bardzo się bałam, żeby w pełni docenić estetyczne walory niesamowitych tworów. Niemal słyszałam pogróżki ciskane pod moim adresem przed ogromniaste fagi, niemal czułam smród informatycznych wirusów kłębiących się za lodowymi, przezroczystymi ścianami, niemal fizycznie odczuwałam ciężar krążących nad nami, bezcielesnych SI – w porównaniu z nimi wyglądaliśmy jak mrówki pod stopami słonia – a przecież nic jeszcze nie uczyniliśmy, zaledwie przemknęliśmy maleńkim fragmentem magistrali danych, oficjalnie udostępnionej takim ludziom jak BB. Jako powód naszego przybycia podał jakieś wymyślone zadanie, które rzekomo wykonywaliśmy wspólnie dla jego Urzędu Kontroli Przepływu Danych.

W dodatku miałam na twarzy specjalne gogle, przez które widziałam wszystko jak na ekranie rozregulowanego, zabytkowego telewizora, podczas gdy Johnny i BB oglądali niesamowity spektakl w pełnej gamie kolorów, mogąc w każdej chwili spojrzeć w dowolną stronę.

Nie miałam pojęcia, jak oni to wytrzymywali.

– W porządku – szepnął BB, o ile na infopłaszczyżnie istniało coś takiego jak szept. – Jesteśmy na miejscu.

– To znaczy gdzie?

Widziałam jedynie nieskończony labirynt jaskrawych świateł i głębokich cieni, jakby ktoś połączył dziesięć tysięcy wielkich miast i rozciągnął je we wszystkich czterech wymiarach.

– Na obrzeżu TechnoCentrum – odparł BB. – Trzymaj się. Zaraz ruszamy.

Nie miałam nóg ani rąk, ani nawet mięśni, które mogłabym napiąć, więc tylko skoncentrowałam uwagę na szaroczarnej zmarszczce czasoprzestrzeni, która służyła nam za coś w rodzaju pojazdu, i czekałam.

Właśnie wtedy umarł Johnny.

Najpierw zauważyłam eksplozję nuklearną. Kiedy tata był senatorem, pewnego razu zabrał mamę i mnie do Szkoły Dowodzenia na Olympusie, gdzie odbywały się właśnie pokazowe manewry Armii. Na zakończenie przedstawienia wszyscy widzowie udali się na jakąś zakazaną planetę – zdaje się, że to był Armaghast – gdzie oddział Armii/ląd odpalił niewielką głowicę w kierunku oddalonego o dziewięć kilometrów “nieprzyjaciela”. Znajdowaliśmy się we wnętrzu pola siłowego dziesiątej klasy, za polaryzującymi szybami, ładunek miał moc zaledwie pięćdziesięciu kiloton, ale i tak nigdy nie zapomnę oślepiającego blasku i fali sejsmicznej, która zakołysała osiemdziesięciotonowym transporterem niczym zabawką. Ognista kula, która rozbłysła na niebie, była tak nieprawdopodobnie jaskrawa, że szyby transportera stały się na długie chwile niemal zupełnie nieprzezroczyste, a nam i tak łzy ciekły strumieniami z oczu.

To było jeszcze gorsze.

Część infopłaszczyzny rozjarzyła się nagle, a potem jakby zapadła, pozostawiając czarną wyrwę, w którą rzeczywistość natychmiast runęła spienionym strumieniem.

– Trzymaj się! – wrzasnął BB, przekrzykując zgiełk elektronicznych trzasków i szumów, który zdawał się przeszywać moje kości, kiedy koziołkując i obracając się bezradnie, zostaliśmy wessani przez pustkę niczym owady, które nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wpadły w gigantyczny wir.

W jakiś przedziwny, niezrozumiały sposób zakute w czarne pancerze fagi przedarły się przez szaloną zawieruchę i uderzyły w naszym kierunku. BB uchylił się przed jednym i wykorzystał impet drugiego, kierując go przeciwko trzeciemu. Pogrążaliśmy się w pustce bardziej lodowatej i ciemniejszej niż cokolwiek, co moglibyśmy napotkać w naszej rzeczywistości.

– Tam! – ryknął BB, ale jego głos był ledwo słyszalny wśród trzasków i grzmotów, towarzyszących pękaniu infopłaszczyzny.

Tam, ale co? W chwilę później i ja to zobaczyłam: cienką żółtą kreskę, targaną zawirowaniami czasoprzestrzeni niczym flaga na wietrze. BB zawrócił wywołaną przez siebie falę, aby poniosła nas przeciwko huraganowi, błyskawicznie skorygował jej częstotliwość, i zaraz potem pędziliśmy po żółtej kresce…

…dokąd? Wprost w zamarznięte fontanny fajerwerków. Przezroczyste łańcuchy górskie informacji, ciągnące się bez końca lodowce ROM-ów, linie przesyłowe podobne do sieci włókien nerwowych, metaliczne obłoki pseudointeligentnych wewnętrznych procesorów myśli, lśniące piramidy danych wzorcowych, strzeżone przez jeziora czarnego lodu i armie równie czarnych fagów.

– Cholera… – szepnęłam, nie kierując tej uwagi do żadnej konkretnej osoby.

BB wciąż pędził po żółtej kresce, jednocześnie zanurzając się w nią coraz bardziej. Nagle odniosłam wrażenie, jakby ktoś włożył na moje barki ogromny ciężar.

– Mam! – wrzasnął triumfalnie BB, a zaraz potem rozległ się odgłos potężniejszy od ryku tysiąca huraganów, który najpierw nas ogarnął, następnie zaś przeszył na wylot. Nie była to ani syrena, ani ostrzegawczy klakson, ale z pewnością zawierał w sobie zarówno ostrzeżenie, jak i agresję.

Zaczęliśmy zmierzać ku powierzchni. Poprzez plamy różnobarwnego chaosu dostrzegłam jakby szarą, jednolitą ścianę, i choć nikt mi tego nie powiedział, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że tam właśnie kończy się to informatyczne szaleństwo. Uciekaliśmy.

Ale nie dość szybko.

Fagi uderzyły jednocześnie z pięciu stron. W ciągu dwunastu lat pracy w charakterze prywatnego detektywa otrzymałam jedną ranę postrzałową, dwa razy pchnięto mnie nożem, miałam też złamanych kilka żeber. To jednak bolało tak jak nic do tej pory. BB walczył zaciekle, jednocześnie prąc w górę.

Ja tylko krzyczałam. Czułam, jak lodowate pazury wbijają się w nasze niematerialne ciała, ciągnąc nas w dół, z powrotem ku feerii oślepiających barw, hałasowi i zamętowi. BB starał się uruchomić jakiś program, może nawet coś jakby zaklęcie, które by je odstraszyło, ale bez skutku. Coraz silniejsze ciosy jeden za drugim dochodziły celu, którym byłam nie ja, lecz głównie informatyczny analog BB.

Zaczęliśmy tonąć. Niewyobrażalne siły ciągnęły nas z coraz większą mocą. Nagle wyczułam obecność Johnny’ego i jakaś potężna ręka szarpnęła nas i przeciągnęła przez szarą ścianę na mgnienie oka przed tym, jak uruchomione na nowo pola obronne zatrzasnęły się niczym stalowe szczęki.