Изменить стиль страницы

A potem możliwie bezgłośnie pociągnęłam drzwi do siebie i w szczelinie pokazał się zwierzęcy pysk, kudłaty i ozdobiony solidnymi kłami.

Na szczęście z zaskoczenia zastygłam na ułamek sekundy, bo w przeciwnym razie byłoby po wilku. Spopieliłabym go. Był to nasz wilk, poznałam go po urwanym i uchu i białej łysince-bliźnie nad lewą brwią.

Wilk natrętnie przeciskał się przez szczelinę, skrobiąc łapami i cicho skamląc z przerażenia. Poddałam się i wypuściłam klamkę, a on prześlizgnął się obok mnie, połaskotawszy nagie nogi ciepłą sierścią. Wpadł pod stół i zaczaił się tam ze zjeżonym na karku futrem. Jego oczy świeciły się jak dwa przezroczyste bursztyny. Nie zdecydowałam się go pogłaskać. Narzuciłam kurtkę na długą nocną koszulę i wyszłam na dwór.

Wąziutki, świeżo urodzony księżyc ćwiczył oświetlanie cichej ziemi. Wychodziło to mu nie najlepiej, ale za to pięknie i tajemniczo. Jednak w lesie wcale nie było tej dzwoniącej ciszy, która tak mnie poraziła.

Zaczęłam nasłuchiwać i udało mi się odróżnić cichy śmiech rusałki, delikatne kryształowe dzwonienie rozbijających się na szczęście kielichów, jękliwe pogwizdywanie wilgi, szelest deszczu na mokrych liściach i lekki dźwięk kroków na zalanym światłem księżyca piasku. Nie powinnam była nasłuchiwać. Ten głos nie dawał się rozdzielić na zwyczajne dźwięki, tak samo jak muzyka nie daje się rozbić na pojedyncze nutki. Bo jeśli to zrobisz, nie usłyszysz melodii jako takiej.

Śpiewała fontanna. Księżyc podziwiał swoje mrugające oblicze, a ona przebierała jego promienie jak struny na gęślach. Światło gwiazd wypełniało krople i złapane przez zachodni wiatr rozbijało się o granit ulicy, tworząc solidną kałużę. Zrobiło mi się zimno, wzdrygnęłam się i odwróciłam.

I zobaczyłam dwa świecące punkty.

Wytrzeszczone oczy w krzakach zawsze wywoływały we mnie niezdrowe skojarzenia, a te konkretne na dokładkę nie mrugały i wąskie kreski źrenic wydawały się brudnymi szczelinami w rubinach okrągłych tęczówek.

Czy warto mówić, że właściciel wspomnianych oczu nie budził we mnie szczególnego zachwytu ani chęci bliższego poznania? Bardzo podobne do nich szkiełka wypełniały oczodoły wypchanego kudłaka w Muzeum Historii Nadnaturalnej. Oczy rzadko chodzą samopas, zwykle do kompletu mają setkę zębów, tuzin pazurów i układ trawienny. W tej właśnie kolejności.

Nie ruszyłam się z miejsca. Ucieczka przed kudłakiem była bez sensu, wyjście mu naprzeciwko – tym bardziej, a krok w lewo czy w prawo niczego nie zmieniał. Dlatego pozostałam, gdzie byłam, oddając prawo pierwszego ruchu wielkookiemu nieznajomemu. Nie doczekawszy się mnie pod krzakiem, bezdźwięcznie i ze złudną powolnością wyszedł – wypłynął na ulicę. Miał około sześciu łokci długości i ze trzy w kłębie, cienkie giętkie łapy bez wyraźnie widocznych stawów, na szyi futrzastą grzywę, pysk nieprawdopodobnie wyciągnięty i spłaszczony, niewyraźny nos z nozdrzami ukrytymi w sierści, nieruchome, spiczaste uszy przyciśnięte do boków głowy.

Był podobny… i jednocześnie niepodobny do kudłaka. Coś mi w nim nie pasowało. Nie mogłam przypisać go do żadnego gatunku (których, jak wiadomo, jest sześć). Jak gdyby ktoś polecił niedoświadczonemu malarzowi narysować kudłaka, a ten nasmarował obraz, kierując się jednym jedynym założeniem: nieposłuszne dzieci, które ktoś będzie nim straszył, mają zacząć płakać, zanim jeszcze zostanie odsunięta kurtyna.

Koszmarny wygląd i imponujące rozmiary stwora do reszty przekonały mnie, że był on nierzeczywisty. Fantom? Iluzja? Kto mógł ją stworzyć? Ale nie, iluzja nie potrafiłaby wykończyć trzynastu osób, chyba że biedacy zeszli na zawał serca.

Stwór zaryczał cichutko. Tego również nie potrafią iluzje. Paskudny dźwięk, odczuwalny aż w wątrobie. Miecza przy sobie, dzięki Bogu, nie miałam. W przeciwnym razie upuściłabym go na własną nogę. Prawie przekonałam samą siebie, że kudłak był nieprawdziwy, więc ryk mnie całkowicie zaskoczył. Fajnie byłoby jako dodatek do zaliczenia przywieźć do Szkoły wypchanego przedstawiciela nowego gatunku umarlaka. Jak by tu go wykończyć i zachować futro w jednym kawałku? No dobra, powiedzmy, że to mi się uda. Co dalej? Obedrzeć? Skórę zasolić w beczce, a kości wygotować? A sierść nie wylinieje od tej soli? A może spreparować ją tu, w Dogewie? Trzeba spytać Lena, czy ma gdzieś w pobliżu doświadczonego taksydermistę. A można oddać do muzeum tylko szkielet, a z futra uszyć pelisę i kożuch? Pelisę na co dzień, a kożuch na specjalne okazje.

Teraz patrzyłam na niezdjęte futro niezabitego kudłaka jak na swoją prywatną własność. Wydawało się, że wystarczy tylko podejść i ją zabrać. To, że kudłakowi takie działanie może się nie spodobać, jakoś mi do głowy nie przyszło. Nie bawiąc się w ostrzeganie, rzucił się na mnie z rozdziawioną paszczą.

Zapomniawszy o myślach w temacie własności prywatnej, utworzyłam ładunek cieplny takiej siły, że kudłak powinien zostać spopielony na miejscu razem z pelisą i kożuchem. Bo można go zabić na trzy sposoby: srebrną klingą, kołkiem osinowym (teoretycznie, bo nikt jeszcze nie ośmielił się polować na kudłaka z zaostrzonym patykiem) i ogniem. Wyjąca kula płomienia poleciała w kierunku potwora i… spaliła młodziutki dąb. Pelisokożuch zwinnie się uchylił, mroczna masa uniosła się w długim skoku, a ja znowu popełniłam niewybaczalny błąd: strzeliłam zaklęciem wprost w wyszczerzoną paszczę. Ogień przeznaczony jest do porażania wyłącznie dalekich celów, a posłużenie się nim w odległości łokcia od siebie jest czystym szaleństwem. Oczyma wyobraźni zobaczyłam gigantyczny palący się szkielet, spadający mi na głowę, ale w tym momencie kudłak zawył nieludzkim (co było dość oczywiste) głosem, ja upadłam na ziemię, odrzucona przez impet rozgrzanego powietrza, wszystko zasnuło się białą parą, w twarz i ręce wpiły mi się setki igiełek, a po ubraniu pociekło coś mokrego i gorącego, jak gdybym przewróciła na siebie garnek z wrzątkiem.

Nie wiem, czy wampiry tej nocy spały mocno, ale mój wrzask, zdolny obudzić umarłego, spowodował, że zbiegły się na plac w ciągu trzydziestu sekund. Twarz i ręce piekły, bałam się otworzyć oczy. Ale słysząc zmartwiony głos Lena, natychmiast przestałam się drzeć i wyrzuciłam z siebie stek mocnych przekleństw. Było za późno i bardzo głupio udawać, że te wrzaski były okrzykiem zwycięstwa, ale myślę, że nawet Ulion Smokobójca by się nie powstydził takiego wykonania. Jeżeli już bohater się drze, to powinien to być dźwięk unikalny, nie do porównania z niczym innym. Stanowczo mi się udał. Ale aplauz i okrzyki “bis!" nie nastąpiły. Zapanowała grobowa cisza. Len lekko, koniuszkami palców obmacywał moją twarz.

– Bardzo źle? – wykrztusiłam, próbując nie dopuścić do “bisu".

– Będzie ci go bardzo brakować?

– Kogo?

– Nosa.

– Co?! – Siłą rozkleiłam powieki i spojrzałam zezem. Ku mojej niewysłowionej uldze w zasięgu wzroku majaczył nawet jeśli nie cały organ powonienia, to przynajmniej jego część końcowa.

– Wzrok nie ucierpiał – skonstatował Len, kontynuując badanie mojej twarzy. – Wygląda to na oparzenie.

– Co to znaczy – wygląda?! Nie strasz mnie! Naprawdę oparzenie? Mocne?

– Chyba nie, po prostu nienaturalne rumieńce. Od grzywki do podbródka.

– Pęcherzy nie ma?

– Póki co, nie – mruknął z namysłem. – One się nie pojawiają od razu.

– Dziękuję, tyto potrafisz człowieka pocieszyć. – Wstałam i otrzepałam się. Ubranie było mokre i gorące.

– I po coś wychodziła sama w nocy na ulicę?

– A co, mam za każdym razem ciebie budzić?

– Nie mam nic przeciwko – Len nie był skłonny do żartów. – Chodź do domu, Kella cię opatrzy… Kiedy ją znajdą. A wy czego? Rozejść się!

Ktoś zdradził chęć uhonorowania mnie jako bohaterki-wybawicielki, ale tylko machnęłam ręką z frustracją.

– Nie wyszło? – cicho zapytał Len.

Pokręciłam głową. Dowodu rzeczowego mojego zwycięstwa, czyli trupa, nawet w kiepskim stanie, nie było nigdzie w zasięgu wzroku.

Tłum rozproszył się z niezadowolonymi pomrukami.