Изменить стиль страницы

– A dasz radę wywołać deszcz? – spytała Kella.

– Tylko jeśli zajrzę do notatek., – A burzę?

– I burzę – potwierdziłam niedbale.

– A… grad?

– Dla dobra plonów – wszystko co tylko chcecie – zapewniłam zielarkę.

– Wygląda na to, że istotnie przydałby nam się mag -w zamyśleniu stwierdziła Kella.

– W takim razie zwróćcie się do Szkoły!

– Wolho, weź mnie nie rozśmieszaj. Myślisz, że ktokolwiek z ludzi zgodziłby się żyć i pracować w Dogewie? – wtrącił się Len.

– Ja bym się zgodziła.

– Boże uchowaj! – wyrwało mu się. – Wtedy z Dogewy uciekną wszystkie wampiry!

Nie słuchając moich protestów, złapał mnie na ręce i wyniósł poza granice pola.

Rozdział 18

Koniki niespiesznym truchtem przebyły jakąś połowę drogi. Gdyby nie było ze mną Lena, już dawno zabłądziłabym w świerkowej głuszy, w której w ogromnych ilościach kwitła malina, a zasieki z pokrzywy i jeżyn wzbudziłyby respekt nawet u elfów. Leszczyna zamknęła giętkie gałązki nad wąską ścieżką i puszyste liście co jakiś czas łaskotały czubek mojej głowy. Ale w końcu drzewa rozsunęły się, dookoła pojawiły się jałowce i wierzby, a za nimi pole z machającym skrzydłami wiatrakiem.

– Zobacz, jak pięknie. – Len skinął w kierunku jaskrawoczerwonej kępki przy samej polance, nie wiadomo jakim cudem niezauważonej przez zbieraczy jagód. Dojrzałe poziomki odważnie wyglądały spod listków, opalając się w słońcu.

Nie przepadałam za poziomkami, ale nie mogłam się powstrzymać. Zeskoczyłam z konia, kucnęłam na skraju polanki i delikatnie rozsunęłam liście. Duże owoce same spadały na dłoń, gdy tylko przeciągnęłam ręką po szarozielonej łodydze i wydawało mi się, że ona wzdychała z ulgą, pozbywając się takiego ciężaru. Zbierałam je w garść, delektując się samym procesem zbierania. Jak rybak godzinami siedzący z wędką na pagórku przy zarośniętym stawie, w którym ryby się już dawno skończyły. W domu… gdy miałam dom… całymi dniami nie wyłaziłam z lasu, zbierając poziomki. Od razu przypomniał mi się zapach koszyczków z poziomkami stojących w zimnej, nieco wilgotnej sieni… Siedziałam na progu i pilnowałam owoców, by nie dobrali się do nich braciszkowie-łasuchowie, zanim rodzice nie wrócili z pola. Chciałam, by zobaczyli pachnący skarb nietknięty i mieli okazję w pełni docenić mój trud. Potem schodziłam z warty w sieni, ale poziomek nadal nie jadłam, nawet ze śmietanką. Do tej pory ich nie znoszę… Oddam Lenowi, zdecydowałam.

Poczułam, że patrzy na mnie. Tak w zamyśleniu, oceniająco, uważnie. Podniosłam głowę. Faktycznie, patrzył. Nie miał w ręku nawet jednego owocu. Zagapiliśmy się na siebie jak chłop i niedźwiedź, którym zdarzyło się trafić na siebie przy krzaku malin.

– Co? – spytałam.

– Nic – speszył się złapany z zaskoczenia “niedźwiedź", czyli wampir. – Masz listek we włosach.

– Naprawdę? – Potrząsnęłam głową.

– Zaplątał się. Daj, wyciągnę.

Pochyliłam głowę, dalej śledząc wampira spod zarośniętej grzywki. Palce ostrożnie dotknęły czubka mojej głowy, przesunęły się po potylicy. Po kilku bezowocnych próbach bezceremonialnie przyciągnął moją głowę do swojej piersi i zaczął energicznie grzebać we włosach.

– Len, co tym tam robisz? – zaniepokoiłam się, gorąco dysząc w jego koszulę. W nerwowo zaciśniętej garści gniotły się zebrane poziomki.

– Ucieka – tłumaczył się Len tonem winowajcy.

– Listek?

– Nie, jagodziak.

– Pluskwa?! Wyciągnij ją natychmiast! – zapiszczałam, opierając wolną rękę na piersi wampira.

– Cicho, nie rzucaj się, przestraszysz ją. Poczułam, jak ścigana pluskwa przebiera łapkami, konkurując w zwinności z palcami wampira. Nie najprzyjemniejsze uczucie.

– Przestań się wiercić, bo ją rozgniotę! Zastygłam, rozważając, co jest lepsze – mieć na głowie żywą pluskwę czy rozgniecioną.

Krzyki zawsze rozlegają się w złym momencie. Na dokładkę jest to przywilej nieprzyjemnych krzyków typu “Pożar!", “Tonę!", “Mordują!". Tym razem dobiegł nas nieubrany w słowa wrzask, dziwny i pulsujący, najpierw cichnący, by następnie rozbrzmieć z nową siłą. Zerwałam się z kolan, upuszczając owoce. Kłująca gałąź berberysu strzeliła mnie w policzek, zadrapując do krwi.

Stokrotka niespokojnie zastrzygła uszami, rozdymając nozdrza. Wskakiwałam na nią brawurowo, z rozpędu, od dowolnej strony, w tym konkretnym przypadku – od tyłu. Z większym albo bardziej narowistym koniem ten numer by nie przeszedł, ale Stokrotka już od dawna przyzwyczaiła się, że właścicielka spada jej na plecy ze wszystkich możliwych stron i nie rzucała się. Wzięłam rozbieg do skoku, złapałam rękoma za siodło i jak ptak wzniosłam się nad grzbietem Stokrotki.

I w tym momencie ten drań złapał mnie za nogę! Nie tylko złapał, ale jeszcze pociągnął, z całej siły i bezceremonialnie. Jedną ręką nadal trzymałam się siodła, a druga ześlizgnęła się, instynktownie łapiąc ogon Stokrotki.

– A ty dokąd?

– Tam!

– Po co?

– A po to! – Kopnęłam Lena wolną nogą. Stokrotka, obrażona do głębi duszy, dołożyła kopytami, rzucając zadem jak narowisty osioł. Ja puściłam, ale Len – nie, wskutek czego na dobrą sekundę zamarłam w powietrzu i spadłam twarzą w dół. Niechaj ziemia mi będzie lekka!

– Odbiło ci, czy jak? – ryknęłam, przekręcając głowę i plując. Matka Ziemia mi nie smakowała. Len nareszcie puścił moją nogę, więc podniosłam się na rękach i zobaczyłam, hen daleko w polu, czarną i białą kropkę – nasze uciekające konie. Dzięki bogom, ogon Stokrotki pozostał na kobyłce – a przynajmniej jego nasada. Cała polanka wysłana była białym, jedwabistym, końskim włosiem.

– Poradzą sobie bez ciebie – ochryple wyrzucił z siebie wampir, padając na kolana. Na jego piersi odbiły się dwie podkowy, a trochę niżej podeszwa. O mamo, chyba mu połamałyśmy wszystkie żebra! Ale trzyma się, nawet jednego jęku. Z jaką prędkością by szła regeneracja, w pierwszych chwilach powinien czuć wściekły ból! I to w imię mojego bezpieczeństwa. Któremu nic nie groziło.

– Zauważyłeś, gdzie pobiegły konie? – spytałam już nieco bardziej ugodowo. – W kierunku, skąd krzyczano. To znaczy, że uznały, iż jest tam bezpiecznie. Wątpię, by Stokrotka zamierzała bić się z kudłakiem przy pomocy przytroczonego do siodła miecza.

Len w końcu złapał oddech i podejrzliwie zerknął we wskazanym kierunku. Konie zatrzymały się w odległości dwóch lotów strzały i chyba szczypały trawę u podnóża niezbyt wysokiego, ale długiego pagórka, równo porośniętego wierzbówką.

– Chodź. – Delikatnie pociągnęłam Lena za ramię. -Trzeba je złapać.

– Sam pójdę.

– I zostawisz mnie samą, bez broni i środka transportu? – zasugerowałam podstępnie.

Wampir tylko westchnął, ciężko podnosząc się na nogi.

Nie mieliśmy szansy długo bawić się w zgadywanki. Od razu za wzgórzem zobaczyłam przekrzywiony wóz i jego właściciela załamującego ręce nad zwałami białego pyłu dymiącego na wietrze. Opowiedział nam rozdzierającą duszę historię. Na zjeździe ze wzniesienia tylne koło nieoczekiwanie zeskoczyło z osi i skromnie oddaliło się w krzaki. Wóz, załadowany dziesięcioma workami z mąką, dwiema dziewczynkami w wieku lat trzech i dziesięciu, płóciennym workiem z parą prosiąt i wiadrem śmietany, przechylił się groźnie i część majątku wypadła na drogę przy niewyobrażalnym wokalnym akompaniamencie, naruszając mój i Lena spokój.

Kobyłka, ruda chytruska o mądrym spojrzeniu, szczypała trawę na ile pozwalał prawy dyszel. Odłamek lewego wypadł z rzemiennej pętli i poniewierał się na ziemi. Worek z kwiczącymi prosiętami skakał po drodze. Dziewczynki przypominały cukrowe figurki na torcie weselnym. Śmietana rozpływała się jak polewa.

Jako premia do powyższych problemów, na właściciela tego całego kramu spadł ból w korzonkach na tle nerwowym, na skutek którego biedak zastygł, jęcząc, wyprostowany nienaturalnie jak własny pomnik. Rzecz oczywista, pomocy się od niego nie doczekaliśmy. Ja zmarnowałam resztkę magii na dyszle, łącząc rozszczepione końce i kiedy Len siedział pod wozem i oglądał oś, pobiegłam w krzaki po koło. -Całe?