Изменить стиль страницы

– Brakuje dwóch szprych.

– Ich od dawna nie ma – poinformowała starsza dziewczynka, próbując złamać wskrzeszony dyszel.

– A kysz mi stąd! – rozkazał Len, wyłażąc spod wozu. – Zaraz to podniosę, a ty nałożysz koło.

– Może najpierw rozładujemy? – zaproponowałam, krytycznie oglądając górę trzypudowych mieszków, którym udało się pozostać na wozie; pomogły wysokie brzegi.

– Ujdzie, jak jest – powiedział Len, po czym złapał za róg i podniósł wóz. Bez większego wysiłku, spokojnie. I trzymał w ten sposób ze dwanaście minut, póki ja, nie mając najmniejszego pojęcia o remoncie wozów, najpierw nałożyłam koło złą stroną, a potem znowu złą stroną. Od tamtej chwili żywię głębokie wewnętrzne przekonanie, że koła mają nie dwie strony, a minimum cztery, a dziurek to w ogóle pięć. Spód wozu trzeszczał, a ja cały czas bałam się, że za chwilę złamie się i pogrzebie mnie pod lawiną mąki pszennej. Upiekło się. Len delikatnie opuścił wóz, dziewczynki w jednej chwili znalazły się z powrotem na workach, właściciel wygłosił tyradę dziękczynną i złapał za wodze, w mgnieniu oka wyleczywszy się z paskudnego, ale bardzo wygodnego bólu korzonków.

– Coś mi się wydaje, że nic tu nie rozumiem – powiedziałam, gdy wóz oddalił się na wystarczającą odległość. – Skąd te bóle pleców? I zęby? Przecież regenerujecie się w sekundę, jakie wy w ogóle możecie mieć choroby?

– Nie uogólniaj. Po trzysetnym roku życia zdolność do regeneracji zanika. A poza tym nie jestem takim zupełnie zwykłym wampirem.

Len zagwizdał. Kary ogier niechętnie, ale posłusznie podszedł i dał się złapać. Nadeszła moja kolej.

– Stokrotko, Stokroteńko… – zagruchałam przymilnie.

Kobyłka tupnęła kopytem i prychnęła.

– Chodź no do mamusi, kochana… – namawiałam dalej, zbliżając się do niej z pęczkiem wyjątkowo nieapetycznej trawy. Stokrotka cofała się, nie spuszczając ze mnie wzroku. – A ty czego się śmiejesz, to ty ją przestraszyłeś!

– Może jeszcze ci ten ogon włożyłem do ręki?

– A po co żeś w ogóle się w to pchał?

– Ciebie bronić.

– Len, odbiło ci? To ja mam cię bronić! Właśnie po to przyjechałam!

– No dobra, przepraszam. Zapomniałem. – Lekko machnął ręką.

– Zapomniaaałeś? – wkurzyłam się solidnie. – Ty? Ty o niczym nie zapominasz, wysoko postawiony intrygancie! Po jakiego leszego nosisz się ze mną jak ze śmierdzącym jajkiem w kieszeni?!

– Dobrze powiedziane! – bez złośliwości roześmiał się wampir. – I co najważniejsze, trafnie.

– Nie zmieniaj tematu! Też mi się znalazł opiekun! Już, od tej chwili się biorę do poszukiwań na własną rękę. Nie żebym wiedziała, czego i gdzie mam szukać, ale wspólnie z tobą na pewno do niczego nie dojdę.

– Jak wolisz. – Wampir wzruszył ramionami. – Jakbyś nagle uznała, że pragniesz mojego towarzystwa, to wiesz, gdzie mnie szukać.

Hm, ale pomyślmy chwilę, kto tu tak naprawdę kogo broni? Skoro dziesięcioletnie wampirzątko może położyć dorosłego człowieka na obie łopatki, to Len by pewnie potrafił zawiązać mój miecz na supeł. Czy można w takim wypadku uznać kudłaka za poważne zagrożenie dla wampirów? A jeśli tak, to jaki jest pożytek z niedouczonej magiczki? Oj, coś tu bardzo nieświeżo śmierdzi…

Ktoś szturchnął mnie w lewy bok. Odwróciłam się. Stokrotka, korzystając z chwili mojej nieuwagi, dobierała się do suchara w kieszeni, zgarnąwszy do pyska solidny kawałek mojej kurtki.

– A mam cię, paskudo! – Jak kleszcz wpiłam się w uzdę.

“Teraz od paskudy słyszę!" – parsknęła kobyłka, wpychając gorący pysk w moją dłoń.

Pogodziwszy się po drodze (bardzo szybko znudziło nam się jechanie obok siebie w milczeniu, rzucając oskarżycielskie spojrzenia spode łba), siedzieliśmy na brzegu fontanny. Lekko gładziłam falującą wodę, odnawiając rezerwę.

– Podnieś głowę – nieoczekiwanie poprosił Len. Spojrzałam na niego z pretensją, nadal niezadowolona.

– Masz zadrapanie… Świeci się… – ze zdziwieniem powiedział wampir.

– Tu? – Przeciągnęłam ręką po policzku. Szczypało. Na palcu wskazującym pozostał cieniutki brązowy pasek. – Drobiazg. Pamiątka po berberysie. Zgasła już?

– Tak. Co to było?

– Odnowiłam rezerwę i dalej trzymałam rękę w wodzie. Energia jest jak woda, wypełnia dziury i zagłębienia, a w miejscu dowolnej rany jej poziom obniża się gwałtownie. Tak więc energia zmierza w tamte okolice, jak strumień do parowu.

– Ale ranka się nie zasklepiła.

– Oczywiście. Dlategoo nie każdy bakałarz może sam się wyleczyć. To przecież jest cudza energia, organizm ją odrzuca, jak cudze ciało, a ja jeszcze nie umiem jej przekształcać. Zadrapanie świeci się, ponieważ energia się nie wchłania i szuka wyjścia, które znajduje, wylewając się i świecąc.

– Czyli nie możesz sobie poradzić z nawet najdrobniejszym zadrapaniem? – ze zdziwieniem sprecyzował Len. – W takim razie, o co chodziło z twoją praktyką stomatologiczną?

– Wiesz, leczenie innych jest znacznie prostsze. Nawet najbardziej zawodowy cyrulik korzysta z usług kolegów po fachu. Ale to nic. Z czasem się nauczę. Ale miejsce pod osiką na wszelki wypadek dla mnie zatrzymaj. – W zamyśleniu oblizałam zakrwawiony palec.

– Smaczne? – z kamienną twarzą zapytał wampir.

– Częstuj się, Len… – Przypomniałam sobie o czymś wyjątkowo nieprzyjemnym i nie mogłam powstrzymać grymasu wstrętu na twarzy. – Leeeeen… Pluskwa!!!

Sama przytuliłam głowę do jego piersi.

– Zgadza się, jeszcze siedzi. – Len niedbale poczochrał moje włosy. – Wygląda na zadowoloną z życia.

– Nie jestem pluskwią instytucją charytatywną! Wyciągnij ją!

Tym razem prowadził polowanie z zastosowaniem taktyki i wziął pluskwę na wytrzymałość, gdy, do reszty już zdesperowana, wyskoczyła w okolicach lewego ucha.

– Trzymaj, na pamiątkę. – Złapana za pancerzyk pluskwa nerwowo przebierała łapkami.

– Możesz sobie zostawić. Wsadzić do słoika i trzymać w schowku. – Przeciągnęłam dłonią po rozczochranych włosach, nadal noszących ślady ruchu jego palców i łapek pluskwy. – A ja chyba pójdę się położyć na godzinkę. Zbyt niespokojny był dzionek, tylko mieć nadzieję, że noc nie pójdzie jego śladem.

Rozdział 19

Obudziłam się i długo leżałam na wznak z zamkniętymi oczyma. W pokoju było ciemno jak w głębokiej studni. Nijak nie opuszczało mnie dziwne uczucie, że łóżko podskoczyło i nagłe pchnięcie podrzuciło moje ciało, działając jak budzik. Mięśnie drobno i nienaturalnie drżały, jak gdyby dopiero co rozluźniły się po skurczu. Nieprzyjemne odczucie powoli zanikało, ale niepokój pozostał. Coś było nie tak. Coś się zmieniło. Coś było tym pchnięciem.

Komoda milczała. Również gobelin nie skradał się w moim kierunku z rozdziawionymi frędzlami. W domu nie było nikogo obcego, a Kryna oddychała tak równo, jak gdyby zwyczajnie spała. Na wszelki wypadek wypuściłam na pokój impuls poszukiwawczy, który powrócił do mojej dłoni bez zmian, nie napotkawszy na drodze ani jednej żywej istoty, która miałaby coś przeciwko mnie.

Mimo panującej dookoła idylli niepokój nasilał się.

Mój sen przestraszył się nie mniej ode mnie. Uciekł, nie oglądając się do tyłu i nie mogłam nigdzie odnaleźć nawet śladu po nim. By trochę rozładować sytuację, zaczęłam mówić na głos. Czasem to pomaga. Wygłosiwszy do siebie nudny wykład o przesądach, rozśmieszyłam się starym kawałem, pogładziłam siebie, ukochaną, po główce i właśnie zamierzałam zaśpiewać sobie kołysankę, gdy zrozumiałam, czego brakowało mi do pełni szczęścia. Wilczej kołysanki.

Wilki milczały.

Obudziło mnie gwałtowne urwanie nuty.

Popchnęła mnie cisza.

Usiadłam na łóżku, ściskając brzeg kołdry.

I usłyszałam słabe skrobanie do drzwi.

Szur. Szur-szur.

I cisza…

Odrzuciłam kołdrę i powoli opuściłam nogi na pod-

Szur-szur-szur.

Wstałam i na paluszkach podkradłam się do drzwi.

Szu-u-ur.

W myślach powtórzyłam zaklęcie, pomyliłam się, śmiertelnie przeraziłam i długo nie mogłam przypomnieć sobie samego początku.