Изменить стиль страницы

– Poza miastem? -Tak.

– Moja teoria jest mocna jak… nie, dzięki Bogu nie jak mój miecz. Gdyby stwór zamieszkał w pobliżu granicy, to od granicy by zaczął. A ja mam zamiar, tak samo jak on, zacząć od fontanny.

Łatwo powiedzieć – zacząć. Czułam się jak najemny parobek, któremu uroczyście wręczono zardzewiałą motykę i królewskim gestem pokazano czterdzieści akrów kamienistego ugoru. W odróżnieniu od parobka miałam w rękach wierzbową różdżkę, podobną do tych, z którymi szuka się podziemnych źródeł, tylko specjalnie zaklętą na wykrywanie umarlaków. Czekało mnie obejście Dogewy po spirali bez wypuszczania różdżki z rąk, przy czym promień działania urządzenia poszukującego wynosił cztery łokcie. I to wszystko w palącym słońcu, pod zdziwionymi spojrzeniami wampirów i niezadowolonymi – wilków. Nie można było opuścić ani jednej kępki, ani jednego pieńka. Jeśli na drodze trafiał się dom, wchodziłam do środka i sumiennie sprawdzałam pod łóżkami, machałam różdżką nad niemowlętami w kołyskach i z zamierającym sercem złaziłam do zimnych, wilgotnych piwnic. Deptałam kwiaty na rabatkach i kalałam nogami dachy. Prawie że urządziłam sobie kąpiel w studni, leżąc brzuchem na cembrowinie, rozgniotłam gniazdo szarej gajówki, wymiętosiłam schludnie przystrzyżone krzaki żywopłotu dookoła Domu Narad i z wrzaskiem spadłam do kompostownika na tyłach.

W okolicach obiadu dzieci bawiły się “we mnie". Dziewczynka brała gałązkę, zamykała oczy i chodziła dookoła fontanny, a chłopcy podkradali się do niej i targali za warkocz, udając kudłaki. Jeżeli udało jej się odwrócić i strzelić psotnika gałązką, wypadał z gry, padał na ziemię i zostawał na niej jako zabity. Co prawda co jakiś czas podnosił głowę i domagał się pomszczenia go przez bardziej fortunnych kolegów. Nie można było ganiać “kudłaków". Jeżeli dziewczynkę bezkarnie pociągnęły trzy “kudłaki" pod rząd, odpadała z gry i na jej miejsce wchodził ostatni z nich.

Gdy słońce osiadło na wierzchołku najwyższego świerka, przyszedł Len i stanął w ten sposób, że przy kolejnym podejściu trafiłam różdżką w środek jego piersi.

– Czego dusza pragnie? – spytałam ironicznie, próbując ominąć go z lewej strony. Błyskawicznie rozprostowane skrzydło zagrodziło mi drogę.

– Czy możesz zrobić przerwę na parę minut?

– Po co?

– A tak mi wpadło do głowy, że chciałbym ograbić sad. Nie stanęłabyś na czatach?

– Że co? – spytałam ze zdumionym chichotem.

– Mówię, jabłek mi się zachciało – powtórzył niezmieszany Len.

– Przecież to jeszcze nie sezon. Jabłka jeszcze niedojrzałe – prychnęłam ironicznie.

– Niedojrzałe, ale soczyste. A ja akurat mam apetyt na coś kwaśnego.

– Przecież jesteś władcą, pójdź i poproś właściciela sadu.

– Nie no, Wolho, nie ma w tobie żadnej romantyki. No to dadzą mi jabłek. Umytych. Obranych. Na talerzyku. Po obiedzie. – W szarych oczach władcy tańczyły iskierki śmiechu, a i westchnienie wyszło mu nieszczególnie smutne.

Ja go nigdy nie zrozumiem. Żeby władca w wieku lat siedemdziesięciu trzech okradał sady jabłoniowe jak psotny dzieciak, a do tego z poważną miną wciągał do tego procederu małoletnie wspólniczki? Prawdopodobnie powinnam była z oburzeniem odmówić, udając bigotkę, która nie znajduje niczego ciekawego w dzikich młodzieńczych wyprawach, ale… bardzo zachciało mi się kwaśnych jabłek.

By wyobrazić sobie mapę dróg dogewskich, należy zamknąć w pokoju wielki kłębek wełny i psotnego kociaka. Gdy ze środka przestanie dolatywać zwycięskie miauczenie, należy otworzyć drzwi i dobrze przyjrzeć się wynikom. Jeśli nie brać pod uwagę tych wyłożonych kamieniami, w dolinie nie było ani jednej prostej drogi – tylko po sto razy przecinające się wąskie i kręte ścieżki. Go prawda bardzo skutecznie wydeptane. Ani jedna się nie urywała ani nie zarastała trawą. Miałam wrażenie, że Starsi co roku wyznaczali odpowiedzialnych deptaczy, którzy przez godzinę dziennie musieli biegać tymi ścieżkami w tę i z powrotem, by nie zanikały. A do tego jeszcze był oczywiście “efekt brudnopisu", który z obłędną prędkością zmieniał pejzaże dookoła. Przed chwilą podziwialiśmy mrok i wilgoć świerkowego boru – a teraz poruszający wąskimi liśćmi grzywacz na łące zalanej słońcem. Jeszcze krok i jak na skutek zaklęcia wyrosły wysokie drzewa.

– I to niby mają być jabłonki? – zdziwiłam się, gładząc ręką pobrużdżony pień. Przykro mi, na pierwszy rzut oka wzięłam je za dęby. Tak grube, że ledwie mogłam je objąć ramionami, gałęzie zaczynające się cztery łokcie od ziemi, korona spłaszczona. Ogórek na widelcu, ot co. – I jak my mamy ją tego, hę?

– Potrząśnij – zaproponował Len.

– Chyba że z rozpędu – wyobraziłam sobie, jak osuwam się po pniu z aureolką gwiazdek kręcących się dookoła głowy. – Ty pierwszy.

– To może obejdziemy się spadami?

Pogrzebałam w trawie i znalazłam jedno jabłuszko. Było zielone, artystycznie powykręcane, z wejściem frontowym dla robaka. Do tego miało wielkość dziury w zębie mądrości. Zademonstrowałam je Lenowi, który natychmiast stracił zainteresowanie spadami.

– No to trzeba włazić – powiedział, z pewną obawą popatrując na dolną gałąź.

– Podsadzić cię?

– Nie, dzięki. – Podskoczył, złapał za konar, rozhuśtał się i zwinnie wbiegł nogami po pniu. Wykręcił się, dosiadł gałęzi i hałaśliwie złapał oddech. Wewnątrz drzewa coś groźnie chrupnęło.

– Właź wyżej! – zarządziłam, osłaniając oczy ręką. Na twarz posypały mi się okruchy kory i wyschniętych porostów.

Len obejrzał się. Siedział plecami do pnia. Dokładniej trzeba planować operacje, dokładniej.

– Tylko nie mów, że masz lęk wysokości! – zadrwiłam, nie spiesząc się, by dotrzymać mu towarzystwa.

– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu przypomniałem sobie o moim wielkim obowiązku wobec ludności Dogewy… – z tymi słowami stanął na nogach i balansując skrzydłami, powoli się odwrócił -…będzie to bardzo smutne, jeśli nagle i niespodziewanie utraci ona swojego jedynego władcę.

– Nie gadaj, tylko się wspinaj!

Prychnął i zaczął włazić na górę, szeleszcząc liśćmi. Kora i robaczywe jabłka spadły na mnie jak grad.

– Co żeś zrobiła z tym pierwszym jabłkiem?

– Wyrzuciłam!

– A szkoda! Tych się nie daje nie tylko zjeść, ale nawet ugryźć! – Sądząc z przytłumionego dźwięku, Len jednak spróbował skosztować upragnionego owocu, co niezbyt mu wyszło.

Dotknęłam pnia, pogładziłam go dłonią. Jabłoń odpowiedziała ciepłą pulsacją. W ustach pojawił mi się posmak słodkawej wody, poruszającej się w górę naczyniami i przez chwilę sama byłam tą wodą, wchłaniającymi ją korzeniami, mechatymi liśćmi ciągnącymi się ku światłu. Poczułam nawet, jak ciążył na gałęzi wampir opierający się o pień.

– O rany! – dobiegło mnie z góry.

– Wyrosły?

– Tak, całe dwa.

– Zrywaj i złaź!

Po chwili Len już siedział na dolnej gałęzi, a ja odbierałam z jego rąk dwa ciepłe, na wpół przezroczyste jabłka. Wampir przymierzył się i skoczył.

– Obawiam się, że przesadziłam. Dojrzały – zauważyłam ze smutkiem, oglądając jabłko pod światło.

– A co w tym złego?

– Przecież chciałeś kwaśne.

– Z braku lepszych. Są jadalne?

– Oczywiście, czemu pytasz?

– Słyszałem, że magicznie stworzone jedzenie jest trujące.

– Zależy, z czego je stworzyć. Na przykład jeśli ma się chęć, można nadać postać jabłka nawozowi końskiemu. Albo stworzyć iluzję – wyczuwalną, soczystą, ale niestety zupełnie bezwartościową z punktu widzenia żołądka. Można zlewitować sobie jabłko z cudzej patery, jeżeli oczywiście takowa znajduje się w polu widzenia. A ja tylko przyspieszyłam ich dojrzewanie.

– To znaczy, że można zbierać plony codziennie?

– Pomarzyć sobie możesz! Jeżeli sprawię, że dojrzeje, powiedzmy, pięć jabłek, to cała reszta zmarszczy się i spadnie. Po dwudziestu opadną liście. A po czterdziestu drzewo będzie nadawało się wyłącznie na opał.

– Czemu?

– Ponieważ na tym świecie nic się nie dzieje tak po prostu. Policz sobie – do zbiorów masz ponad miesiąc, a ja sprawiłam, że jabłko dojrzało w ciągu jednej minuty. Ono zażądało, by drzewo dostarczyło mu tysiąc razy większą porcję wody i pożywienia. Parę takich żarłoków jeszcze wykarmi, ale dla dwudziestu będzie musiało zabić całą resztę.