Изменить стиль страницы

– Staram się – przyznałam się uczciwie. – Muszę z tobą poważnie porozmawiać.

– To zapraszam. – Lekko zdziwiony Len gościnnie otworzył drzwi.

– Lepiej chodź ze mną, tu nas mogą podsłuchać.

– Kto?

Wyrostek, żeby go, przypomniał sobie o rozkazie władcy i uciekł do domu.

– No weź, chodź, trochę pospacerujemy dla podniesienia mojego ducha! – zamarudziłam. – Jak nigdy przedtem potrzebne mi przyjacielskie wsparcie i płomienna mowa zagrzewająca do boju!

– Gdybyś nie była magiczką, to bym cię związał i wysłał do Starminu z pierwszą karawaną kupiecką – rzekł Len po długiej chwili ciężkiego milczenia, niechętnie schodząc z ganku.

– Za późno, zaproszenia do gości są wysłane, mogą pojawić się w każdej chwili. O dziwo, mam nawet przygotowany plan działania. – Nerwowo miętosiłam prościutką miedzianą bransoletkę na lewym nadgarstku. Nigdy przedtem nie zakładałam błyskotek, ale Len nawet jeśli i zauważył, to nie pofatygował się zapytać, po kiego licha się tak stroję. Podnoszący na duchu spacerek wyszedł niewiele weselszy od próbnego pogrzebu – władca trzymał się tradycyjnego “dobrze albo wcale" i uparcie milczał. Na koniec dotarliśmy do malutkiego ogródka Kryny i zatrzymaliśmy się naprzeciwko wejścia do piwnicy. Wampir po raz pierwszy przerwał ciszę.

– No, to o czym takim poważnym i wyjątkowo poufnym chciałaś ze mną pomówić?

– Wiesz… Oj! – Wymęczona bransoletka ześlizgnęła się z ręki i podskakując dźwięcznie, uciekła w dół po schodach. – To stanowczo nie jest dobry dzień, wszystko mi z rąk leci.

Z roztargnieniem zajrzałam do piwnicy i nieprzenikniony mrok zalał moje myśli.

– Stój tu, ja znajdę – z westchnieniem obiecał Len.

Szybko zszedł po schodach, a ja czekałam, licząc uderzenia swojego serca. Kroki Lena stłumił chrzęst drobnego rzecznego piasku – znaczy, schody się skończyły. W ciągu dnia zbadałam tę piwnicę. Nic szczególnego, kamienne ściany, gliniana podłoga wysypana piaskiem dla suchości, stos wyrośniętych ziemniaków, beczułki z solonymi różnościami z zeszłego roku. I grube dębowe drzwi z żelazną zasuwą.

– O, znalazłem!

Westchnęłam głębiej, zamknęłam oczy i machnęłam rękoma od siebie i do góry, jak gdyby wypuszczając wolno niewidocznego ptaka. Drzwi jęknęły głucho, szczęknęła zasuwa.

Takie proste.

Powoli zeszłam w dół po śliskich kamiennych stopniach i ze znużeniem oparłam się plecami o drzwi. Kolana się pode mną uginały. Co ja narobiłam?!

– Wolha? – głos Lena ledwie słyszalnie dobiegał przez idealnie dopasowane deski. Jeszcze nie zrozumiał, co się stało, tylko się zdziwił.

– Złapałam waszą wysokość, władco – powiedziałam cicho. Nie było sensu krzyczeć. Wystarczyło, żebym pomyślała, ale z jakiegoś powodu przestraszyłam się ciszy. -

Obawiam się, że teraz nie będzie wasza wysokość mógł z czystym sumieniem mówić wszystkim razem i każdemu z osobna, że nie można waszej wysokości oszukać. Za odpowiedź posłużyło mi głuche uderzenie od wewnątrz. Drzwi nie drgnęły.

– Wypuść mnie natychmiast!

– Nie jestem wampirem, władco. Nie podlegam wam. Starczy. Wasza wysokość zbytnio przywykł do decydowania za innych i oduczył się szanowania cudzych decyzji. Najłatwiej sprawić, żeby człowiek zrobił to, czego wasza wysokość chce, zgadzając się z nim, nieprawdaż? Dobra polityka. I skuteczna. Chcesz obejrzeć Dogewę? Proszę bardzo. Sam ci pokażę. To, co będę chciał. Chcesz pospacerować w samotności? Proszę bardzo, spaceruj, a będę obserwował z krzaków. Chcesz oczyścić teren z wampirów? Z przyjemnością. Rozkażę poddanym… a sam pośpię godzinkę czy dwie i ulokuję się w pobliżu, żeby stwór, nie daj Boże, nie wyskoczył. Bo to właśnie zamierzałeś zrobić, czyż nie, władco? Nawet twoja szczerość jest fałszywa, bo jesteś szczery tylko i wyłącznie dlatego, że przyjaciela łatwiej jest kontrolować niż wroga. Ze wszystkiego można zrobić broń. Nawet z przyjaźni. Len, ty nigdy nie kłamiesz. Ale masz naprawdę imponujące zdolności do niedomówień!

Drzwi drgnęły tak, jak gdyby ktoś od środka próbował wyważyć je taranem.

– Len, to bezcelowe. Jeszcze w dzień zaklęłam i futrynę i ściany. Wytrzymają nawet wampira. Nawet nie próbuj. Rano cię wypuszczę… Albo sam wyjdziesz. Zaklęcie zniknie po śmierci maga.

Drzwi tłumiły prawie wszystkie dźwięki, ale wydało mi się, że w piwnicy zamknięto rozwścieczonego wilka – dziwny jękliwy odgłos, który rozległ się ze środka, najbardziej przypominał urwany skowyt.

Odwróciłam się i ledwie przestawiając nogi, powlokłam się po schodach. Gdy byłam w ich połowie, nadeszło uderzenie tak wściekłe, że wydało mi się, iż zadrżała ziemia. A potem – cisza. Czy on przypadkiem nie rozwalił sobie głowy? A może stracił przytomność? Albo ma uczulenie także na ziemniaki? Myśl o sprawdzeniu okazała się tak kusząca, że znowu zeszłam na dół i postałam przez chwilę przy drzwiach, nasłuchując, póki nie wyróżniłam słabego skrobania i wydało mi się, że do drzwi znowu skrobie przerażony wilk. Nie, drugiej takiej szansy nie dostanę. Jeśli Len stamtąd wyjdzie… Nie wiadomo, kto stanie się przyczyną mojej śmierci dzisiejszej nocy.

– Powodzenia – nieoczekiwanie wyraźnie, chyba opierając się o futrynę, wycedził wampir.

– Nie dziękuję! – rzuciłam i jak strzała wyleciałam z piwnicy.

Wcale nie było tak ciemno. Bezchmurna noc rozrzuciła gwiezdne skrzydła nad śpiącą ziemią. Las dyszał mszystą wilgocią i chłodem, a nad stygnącą drogą unosił się ciepły opar.

Trzeźwo oceniłam swoje możliwości, zarówno magiczne, jak i fizyczne i zrezygnowałam z łażenia za kudłakiem po krzakach. Jeżeli na otwartej przestrzeni, przy fontannie, jeszcze cokolwiek widziałam, to krzaki nadawały mi podobieństwo do rycerza w przekrzywionym hełmie. Tak więc usiadłam na kamiennym obrzeżu i zajęłam się polerowaniem miecza połą kurtki, by uprzyjemnić sobie oczekiwanie.

Czas płynął. Przeciwnik się spóźniał. Zgodnie z zasadami kodeksu pojedynkowego miałam pełne prawo uznać jego porażkę. We wzgardzonych przeze mnie krzakach wydzierały się słowiki, na przemian pogwizdując melodyjnie i rytmicznie kląskając. Wesołe nietoperze wykonywały akrobacje powietrzne nad fontanną.

Poszukałam spojrzeniem krzywej lipki, w okolicach której wczoraj straciłam ślad. Hm, dziwne. Jeżeli kudłak wyskoczył z krzaków, starł się ze mną, zrejterował i znowu schował się w krzakach, to jako pierwsze powinny były wyschnąć ślady prowadzące do fontanny. A na pewno pamiętałam, że wyschły te wiodące do krzaków, ale wtedy nie przywiązywałam do tego faktu jakiegoś szczególnego znaczenia. Jakby kudłak poruszał się tyłem naprzód. Albo… wszystko było na odwrót! Nie krzaki-fontanna-krzaki, a fontanna-krzaki-fontanna!

Na moją potylicę spadła kropla. Potrząsnęłam głową. Kolejna kropla spłynęła po szyi za kołnierz. “Wiatr się zmienił" – zdecydowałam, odwracając się.

Nade mną wibrował i skręcał się kipiący pęcherzykami słup wody ze zlewających się w jedno strumieni.

“Tego tylko brakowało" – pomyślałam w oszołomieniu. Słup mi się z jakiegoś powodu nie spodobał. Nie analizując przyczyn tak gwałtownej antypatii, zapobiegawczo powiększyłam oddzielającą nas odległość, odskoczywszy do tyłu o jakieś dziesięć kroków. W samą porę: słup wygiął się łukiem, przechylił przez skraj basenu i zaczął pełznąć za mną, pulsując i zmieniając kształt. Najpierw pojawiła się pełna zębów paszcza. Potem podniósł się na krzywe łapy, a na całym ciele wyrosło i napuszyło się bure futro. Witaj, kudłaku!

“Witaj, późna kolacjo!" – kłapnął zębami stwór.

Plecami do przodu porzucałam pole bitwy z maksymalną możliwą prędkością. Chociaż, uczciwie mówiąc, nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak kudłak miałby mnie zjeść. Nawet arcymag nie był w stanie utworzyć prawdziwego ciała z czystej wody. Za efektowną fasadą pluskała się nadal i cały czas ta sama woda – to właśnie dlatego ruchy kudłaka wydawały się tak płynne, cieknące. Jakby przyszło mi do głowy, by obciąć mu kawałek futra na pamiątkę, musiałabym trzymać je w szklance. Pelisa albo wyparowałaby pewnego słonecznego dzionka, albo zmieniła w sopel lodu z nadejściem zimy. Tak więc niech mu będzie, rozerwie mnie na kawałki, rozsmaruje po całym placu, ale zjeść – no, przykro mi, nic z tego!