Изменить стиль страницы

– Trochę za długie ma kły, jak na domowego pieszczocha – wtrącił chłopak.

– No i dobrze, będzie was długimi zimowymi nocami chronić.

– Wilk się w baranią skórę przebrał i owiec pilnuje – niedowierzająco burknął uczeń zielarza. – Pókiście tu nie przywlekli tego stwora, nie musieliśmy nocować na drzewach.

– Kuźma! – z naciskiem przerwał mu bakałarz. – Jak byś był trochę odważniejszy, to nie uciekałbyś przed niebezpieczeństwem, nie zastanowiwszy się nawet, czy jest aż tak duże, jak się wydawało na pierwszy rzut oka.

– A mistrz? – odgryzł się uczeń, grzebiąc czubkiem buta w wilgotnej ziemi.

– Kuźma! – poważnie zdenerwował się zielarz. – Ot, bogowie zesłali ucznia, łeb jak bryła granitu. Natychmiast przeproś!

Chłopak mruknął coś pod nosem.

– Każ mu, żeby buty oddał – poprosił troll, wrzucając do ledwie się tlącego ogniska parę gałęzi.

– Pomarzyć se możesz – najeżył się chłopak. – Co żem znalazł, to moje, gapo pyskata!

– Kuźma, wziąłeś jego buty? – srodze zapytał bakałarz.

– A niech najpierw udowodni!

– A to może poprosimy telepatę o konsultację! – znalazłam wyjście. – Len?

Wampir odrzucił koc, ziewnął, demonstrując kły i przeciągnął się serdecznie, łącznie ze skrzydłami. Komuś, kto nie znał prawdy, mogło by się wydać, że wampir właśnie zamierza wystartować do lotu. Kiedy szare błony zwinęły się znowu w malutkie wałki na jego plecach, odważny uczeń maga znowu siedział na grabie.

– Ściągaj obuwia, do ciebie gadam! – ryknął troll.

Lewy, a po chwili i prawy but miękko uderzyły o ziemię.

– Kuźma, nie rób z siebie pośmiewiska! – z wyrzutem poprosił mag. – To tylko wampir, przecież ci o nich opowiadałem.

Chrust na żarze wysechł, przestał dymić i zapłonął jaskrawym ogniem. Wal zmienił buty nie odchodząc od drzewa, obejrzał cholewki i teraz promieniał ze szczęścia.

Ja tymczasem przekonywałam zielarza o korzyściach płynących z posiadania domowych zwierzątek, a w szczególności mantykor.

– Ludzie przecież trzymają koty, żeby łapały myszy, a także psy, żeby broniły ruchomego i nieruchomego mienia – perorowałam w natchnieniu. – Ja panu proponuję uniwersalny wariant łączony, a co ważniejsze – nie będzie pan musiał dbać o jej wyżywienie. Jest doskonałą łowczynią.

– A co my mamy żreć? – przerwał mi troll. – Mam znowu gotować kaszę?

– Ja mam kiełbasę – doleciało z czubka grabu. – I słoninę.

– No to złaź, idioto! – bez złości w głosie rzucił Wal, przelewając do kociołka resztkę wody z króbki. – Złaź, nikt cię nie ruszy.

– Jak będę chciał, to zlezę – burkliwie odezwał się Kuźma, zerkając w dół. – Może ja tu pilnuję, czy w okolicy spokój. Ostatnio się tu różniste dziwaki rozmnożyły, patroszą ludzi na prawo i lewo.

– Niedźwiedź – wzruszył ramionami zielarz. – Albo wilkołak, choć to mało prawdopodobne. Póki się nie dowiemy, nie ma sensu niepokoić praktyków. Na niedźwiedzia to i chłopów z widłami można wysłać.

– Na wilkołaka też – zauważyłam.

– Ale jaki chłop się odważy zaatakować wilkołaka? – z widocznym niezadowoleniem powiedział mag, siadając na kłodzie i ze stękaniem prostując plecy. – Żywego niedźwiedzia się nie boją, ale od umarlaka będą uciekać, nie patrząc pod nogi. Ciemny lud. Słyszysz, Kuźma, ciemny!

Uczeń szerokim łukiem wyminął Lena, który pochłonięty był pakowaniem koca do worka podróżnego. Sądząc z pochmurnego wyrazu twarzy wampira, koc wykazał się pełnią złośliwości rzeczy martwej. Nie chciał się ani składać, ani zwijać, a już tym bardziej pakować do worka. Tyśka, której oferta pomocy w bitwie z kocem została zdecydowanie odrzucona, ułożyła się przy nogach zielarza, zaciekawiona długą siwą brodą zwisającą prawie do ziemi. Po chwili zainteresowanie stało się żywsze i mantykora przetoczyła się na grzbiet i zaczęła plątać włosy uzbrojonymi w pazury łapami i ciągnąć je w kierunku paszczy. Zielarz uprzejmie skonfiskował brodę i kontynuował rozmowę.

– Niespokojne czasy nastały. Nie ma ratunku przed wszelakimi potworami. Tu nietoperze dziecko ukradną, tam kleszczec się pojawi w chaszczy. Na moczarach w nocy mawki wyją, drapią do domków strażniczych. Kruki krążą nad wioskami… I tak się rozglądają, jakby czuły, że zdobycz czeka. A ledwo co dwa miesiące temu spokojny był las – chłopi się nie bali dzieci pięcioletnich puszczać na grzyby.

– Dwa miesiące – z naciskiem powiedział Len.

Skinęłam głową

– Mogę się założyć, że to się jakoś wiąże ze zmianą władzy u wałdaków.

– A, to was Szkoła przysłała? – szczerze ucieszył się zielarz. – Najwyższy czas. Trzy listy już wysłałem – i wszystko bez skutku.

Nie chciałam martwić miłego staruszka, więc potwierdziłam:

– tak, jesteśmy oficjalnymi przedstawicielami Szkoły. A czy teraz moglibyśmy się dowiedzieć, o co chodzi?

– Może się mylę – ostrożnie zaczął zielarz. – Ale wydaje mi się, że w gdzieś okolicach Kosut Dolnych ktoś rzuca zakazane zaklęcia. Albo raczej przeprowadza jakieś obrządki czarnoksięskie. I właśnie przez nie jak pszczoły do miodu w okolicę zlatują się najprzeróżniejsze umarlaki.

– A jakiego typu obrządki? – spytałam. – Wskrzeszanie martwych, wywoływanie duchów, a może ofiary z ludzi?

Zielarz wzruszył ramionami.

– Pojęcia nie mam. To nie moja specjalność. Ale wydaje mi się, że ten nekromanta jeszcze tylko ćwiczy. Zbiera siły do jakiejś akcji – może nawiązuje kontakt z zaświatami, wypróbowuje artefakty, ustawia pozycje portali.

– A nie próbował pan znaleźć jego kryjówki?

– Oczywiście, próbowałem. Nawet znalazłem epicentrum wibracji magicznych. I nie uwierzycie, gdzie – w szczerym polu. Mniej więcej w połowie drogi między Kosutami i Siwą Górką. Wtedy zacząłem podejrzewać wałdaków. Ich miasto, Moltudir, jest trochę dalej, za Kosutami. Ale dla wałdaków wykopanie tunelu takiej długości to drobiazg.

– A może to jednak nie oni? Mało to pod ziemią naturalnych jaskiń, po prostu stworzonych na biuro nekromanty? Nie rozmawiał pan przypadkiem z wałdakami? Albo nie poszedł pan do tego ich miasta, żeby zobaczyć, co i jak?

– Poszedłem… – ciężko westchnął zielarz, odruchowo pocierając krzyż.

– Wyrzucili go – dokończył uczeń, wyjmując z torby owinięty w liść łopianu płat słoniny. – Torbę wywrócili, amulety zabrali, a na dokładkę jeszcze oko podbili. Wrócił w nocy, umazany i obdarty jak stary mrakobies, mamrotał szpetnie, do rana spać nie dawał.

– Kuźma! – przerwał mu skrępowany zielarz.

– Co – Kuźma? – nie mógł się uspokoić uczeń, krojąc słoninę w kostkę i układając na ręczniku. – U mistrza to zawsze Kuźma winny. A ja mistrzowi od razu mówiłem – nie pchać się do tych nieludzi, nie ma co się zadawać ze wszelakim śmieciem, no to wyszło po mojemu. A wynocha mi stąd, ruda mordo!

– Miau! – żałośnie powiedziała Tyśka, nie spuszczając spojrzenia ze słoniny.

Kuźma doprawił kipiącą kaszę i znowu rozwiązał sakwę podróżną, z której jak sztukmistrz zaczął wyciągać niekończącą się girlandę malutkich pulchnych kiełbasek.

– Znaczy tak. – Troll zgarnął z ziemi grubą szczapę i nakreślił na ziemi falistą linię. – To jest Wiluka. My jesteśmy tutaj.

Wal trzykrotnie stuknął końcem szczapy na lewo od linii.

– Na drugim brzegu rzeki są Kozie Skoczuszki, cuchnące mokradła. Ciągną się na dziesięć wiorst w obie strony. Za mokradłami jest nizina, na której leżą właśnie Kosuty Dolne. Żeby do nich dotrzeć, musimy jechać wzdłuż rzeki do końca mokradeł, tam się przeprawić, okrążyć mokradła i pojechać z powrotem.

– Duża pętla – z niezadowoleniem skrzywił się Len. – Cały dzień stracimy.

– Hej, śniadanie ucieka! – strasznym głosem wrzasnął Kuźma.

Kiełbaskom nie był pisany cichy pochówek w żołądkach pięciu głodnych wędrowców. Skręcając się i podskakując oddalały się od nas z prędkością mantykorzej winowajczyni.

W myślach wyciągnęłam rękę i złapałam za kiełbasiany ogon. Nieoczekiwany opór odwrócił Tyśkę o sto osiemdziesiąt stopni. Upadła na bok, nie rozluźniając szczęk i desperacko pracując łapami. Gdyby sznur był nieco mocniejszy, nie miałaby szansy przed nami uciec, ale kiełbasiana skórka nie wytrzymała i pękła. Uskrzydlona Tyśka uciekła na czubek grabu, wciąż trzymając w pysku aromatyczny łańcuszek. Porcja, która dostała się mnie, była w takim niewyględnym stanie, jakby ktoś ją już jadł – zakurzona, ze śladami zębów i dziurkami w skórce.