Изменить стиль страницы

…W mroku kałuża wydawała się czarna. Ale tam, gdzie światło pochodni odbijało się w jej tafli, tańczyły karmazynowe odblaski. Aureola krwi powoli rozpełzała się, chwiejąc dookoła mojego ciała. Wspaniałe widowisko. A ja się nie spieszę. Obserwuję. Stoję obok, nie rzucając cienia…

– Arrless, genna! Tredd… Geriin ore guell…

Potrząsnęłam głową, odganiając wizję.

– No dawaj – niecierpliwie powtórzył wampir. – Nie ufasz mi?

– Co? – Okazało się, że Len wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie.- A mam wybór? – Nasze dłonie spotkały się w pożegnalnym uścisku, długim, mocnym i bolesnym.

Zdecydowanie spojrzałam w szare ironiczne oczy.

„Nawet o tym nie marz, Len. Nie myśl, że do skończenia świata uda ci się wodzić mnie za nos. Nie uspokoję się, póki nie rozbiorę na cegiełki i kamyczki tych grubych murów otaczającej cię tajemnicy. Zdobędę tę fortecę, Len. Będę oblegać ją ze wszystkich stron, nie dam ci ani chwili oddechu, będę śledzić każdy twój krok, każdego dnia będziesz musiał otworzy i hm im flagę. Bo nie chcę, żebyśmy mieli przed sobą tajemnice. Wspólne – mogą być”.

Wargi Lena wykrzywiły się w diabelskim uśmiechu. Przyjął wyzwanie.

– Do zobaczenia – powiedział, otwierając rękę usadowił się w siodle i potrząsnął wodzami. Kapryśny Płomyk zachrapał i cofnął się, przysiadając na zadzie.- Wampir lekko połaskotał uparciucha ostrogami i Płomyk, poddawszy się nieuniknionemu, lekko ruszył z miejsca, Len, nie odwracając się, podniósł lewą rękę w geście pożegnania i szkolna brama zamknęła się za jego plecami.

– Do zobaczenia – szepnęłam, otwierając dłoń, w której nie została nawet cieniutka blizna. – Do szybkiego zobaczenia, Len!

Dogoniłam trolla, chociaż on jakby niezbyt się ucieszył. Wydawało mi się nawet, że próbuje schować się przede mną za drzewem, ale tam, ni z gruszki ni z pietruszki, rzucił się na niego mały kulawy psiak, który przyciągnął moją uwagę wyjątkowo wstrętnym szczekaniem.

– Wal, daleko się wybierasz? – spytałam z przesadną słodyczą, obserwując, jak troll bezskutecznie próbuje odegnać kundla machnięciami rąk, tupaniem i mocniejszymi słowami. Zwierzak tylko zyskiwał na głośności podskakując w miejscu jak głodna pchła.

– Kysz, poganinie! – Troll udał, że schyla się po kamień i psiak, podwinąwszy krótki ogon, zniknął w najbliższej bramie.

– No to bierzemy się do podziału honorarium – zażądałam. – Gdzie ten obiecany „porządny” jubiler?

– Parę kroków – niechętnie przyznał się troll. – Właśnie się do niego wybieram.

– No to wspaniale, pójdę z tobą.

Troll spochmurniał i rzucił tęskne spojrzenie w kierunku wąskiego mrocznego zaułka.

– Foczka, po co tyle zachodu? Do wieczora bym kasę podrzucił. Dla ciebie, jako tej z zasadami, osiemdziesiąt, a reszta dla mnie.

– O nie, na pół, tak jak się umawialiśmy. Po co ja się niby osiem lat uczyłam? Czemu mam w całości oddać Szkole swoje pierwsze honorarium? Ja chcę futro z rysia. I naszyjnik z obsydianu. Wiesz, takie czarne, z zawieszkami. Widziałam w sklepie u Regnera.

– Jakie wy, baby, jesteście zachłanne i małostkowe – z niezadowoleniem stęknął troll. – Dopiero co zadzierała nos, że niby nie potrzebuje tych jego gównianych pieniędzy, a teraz myśli o szmatkach i błyskotkach.

– Wal, ja jestem magiem praktykiem. Ja powinnam być praktyczna. To idziemy czy jak?

Sklepik (świeżo odnowiony domek z jednospadowym dachem i pomalowanymi okiennicami) nosił dźwięczne miano „Graj-Ptaka". Kałuże dookoła niego schludnie przysypano piaskiem, wejście pod szyldem zasłonięte zostało grubą barwną kotarą. Dziesięć kroków od budynku Wal zatrzymał się i dał mi ostrzegawczy znak ręką.

– Rozumiesz, foczka – szepnął troll wprost do mojego ucha, podejrzliwie zezując na sennego strażnika, patrolującego przydzieloną mu uliczkę. – Ten typek, jubiler, nie jest szczególnie praworządnym obywatelem. Naprawdę jest paserem. I w jego chałupie cały czas kręcą się sprzedawcy kradzionego. Mnie znają, a na twój widok mogą złapać za kusze. Przecież nie chcesz dostać po strzale w każde oko, prawda? To poczekaj tu, w cieniu, a ja pójdę i pogadam z nim.

Stałam tam przez pięć minut. Dziesięć. Pół godziny. Do sklepiku wchodzili i wychodzili porządnie ubrani ludzie. Z obawą zezowali na mnie, biorąc ni to za szpiega, ni to za etatowego wykidajłę. Czas mijał, a troll nadal nie wracał.

Gdy nabrałam podejrzeń i wdarłam się do Graj-Ptaka, w środku nie było nikogo. Ani Wala, ani elementów przestępczych, ani jubilera. W sklepiku sprzedawano tkaniny. Siwobrody krasnolud bez pośpiechu mierzył łokciem kawałek barwnego perkalu i w odpowiedzi na mój oburzony wrzask: „Gdzie ten oszust?!” – leniwie skinął w kierunku bocznych drzwi.

O dziwo, ale do rozdrażnienia i rozczarowania, które poczułam, dołączyła się szczera ulga. Te nieoczekiwane i jak mi się wydawało, niezasłużone pieniądze od samego początku budziły we mnie zakłopotanie. Troll uciekł prawdopodobnie daleko i na długo, skoro już zdecydował się ściągnąć na siebie gniew maga. A ja jakoś przeżyję i bez kamienia – mam dach nad głową, w stołówce darmowe jedzenie, buty i kurtka jeszcze nie rozpadły się do reszty, te cztery miesiące jakoś wytrzymam.

Machnęłam ręką na ulatujące pieniądze, odwróciłam się i powędrowałam z powrotem do Szkoły.

Spotykani adepci starali się możliwie szybko zejść mi z drogi, a jeśli się to nie udawało, to przynajmniej próbowali zlać się ze ścianą, skromnie spuszczając oczy. Moje pojawienie się na środku zagonu w towarzystwie półnagiego wampira z bransoletami z resztek łańcucha zrobiło na przyszłych kolegach mocne wrażenie. Kroczyłam przed siebie jak odważny rycerz korytarzem kobiecego klasztoru. Za plecami rycerza szeleściły przerażone i zachwycone szepty, mniszki podglądały przez dziurki od klucza swoich cel, nie odważając się podejść i porozmawiać.

– Wolha! Gdzie cię nosi?! – Przyjaciółka wyskoczyła mi na spotkanie, złapała za rękaw i wciągnęła do pokoju.

– Ot, tak sobie, przespacerowałam się po mieście, zagryzłam kilku włóczęgów. Mam nadzieję, że nikomu nie będzie ich brakowało. – Ze smakiem przeciągnęłam ręką po wargach.

– Weź się nie wygłupiaj! Lepiej mi powiedz, co mam zrobić z tym paskudztwem.

– Jakim? – spytałam ostrożnie.

– O tam, na parapecie! – Welka z oburzeniem pokazała palcem w kierunku okna. – Twój wampir przyniósł! Prosił, żeby ci przekazać i w żadnym razie nie rozwijać!

Na parapecie leżała niepokaźna szmatka zawiązana na supełek.

– Coś jeszcze mówił?

Welka pokręciła głową. Kiepsko ukrywając niezadowolenie, rozwiązałam szmatkę.

– Niezły ghyr! – wyrwało mi się całkowicie wbrew woli.

– No co tam masz? – Welka nie wytrzymała i z obawą zajrzała mi przez ramię.

– Diament – odpowiedziałam możliwie niedbale. – Tylko diament… Tak z dziesięć karatów.

– Ale to kupa pieniędzy! – ochryple wyrwało się Welce. – A ja go rzuciłam na parapet, myślałam, że to jaka trucizna. A jakby go kto ukradł? Koszmar!

– Kończ z tym kajaniem i wołaj chłopaków. Będziemy oblewać moje pierwsze honorarium.

Len jak zwykle oszukał nas, nie kłamiąc. Zanim zapłacił Walowi „ostatnim" diamentem, oddał Welce przedostatni. Czy on naprawdę przewidział zdradę trolla? Czy po prostu chciał zrobić mi prezent, ale nie mógł się zdecydować, by wręczyć go osobiście?

– Nienawidzę wampirów – wyjęczałam, rzucając się na łóżko. – Wstrętni, paskudni, podli, zakłamani krwiopijcy. Czy naprawdę było tak trudno uczciwie ze mną porozmawiać? Niech by się udławił tym swoim głupim kamieniem…

– Masz zamiar zwrócić mu diament? – przestraszyła się Welka.

– Za nic – niewyraźnie burknęłam w poduszkę. – Czegoś tak głupiego się ode mnie nie doczeka!