Изменить стиль страницы

– O, patrzcie ich… – urywanie zaszczekał wałdak. – Już tutaj dotarli… A tamci gdzie?

– Kto? – spytałam za zdziwieniem.

– Froma Anisow i Pańka pośrednik. – Wałdak po raz pierwszy okazał ślady niepokoju. – A wy co, nie jesteście z ich kompanii? Nie kupcy?

– Kupcy, kupcy – spiesznie zapewnił go Wal.

– To spoko. Czego wam trzeba? – Wałdak wygodnie usiadł na kretowisku i skrzyżował tylne łapy.

– Skór – wyszczerzył się Wal. – Czarnych i burych. A ty niezły masz towarek…

Wałdak cienko pisnął i zachichotał:

– Znaczy, żartownisie… Dobra, diamentów dziś prawie nie mam, techniczne tylko, sprzedaję na wagę. Mogę zaproponować rubiny jednokaratowe. Dobre, na kolczyki się nadadzą albo na broszkę rzucić na obrzeże. Szmaragd mam. Dwadzieścia siedem karatów, ale ze skazą – pęknięcie z boku, w sam raz na wisior.

– A turkus?

– Jaki tylko chcecie, pół worka wziąłem – możecie nawet drogę wybrukować! Popyt na niego w tym roku prawie żaden, tanio oddam. Chcecie zobaczyć?

– Pokazuj – wzruszył ramionami wampir.

Gdy tylko wałdak odwrócił się, by zrzucić z ramienia rzemień, na jego potylicę opadła rękojeść miecza.

Bezwładne ciało zawlekliśmy pod najbliższy krzak i zakryliśmy pękami ostu. Dla pewności przeczytałam nad pechowym handlarzem zaklęcie otępiające o sześciogodzinnym czasie działania.

Przejście było dosyć wąskie. Wal, który postanowił iść jako pierwszy, musiał rozebrać się do spodni. Na wszelki wypadek przywiązał do nogi cienki mocny sznurek i wręczył mi kłębek.

– Trzymaj foczka, będziesz łapać mrakobiesy na żywca – zażartował i wpakował się do nory głową naprzód.

Sznurek rozwijał się zrywami. Czasami jego prześlizgiwanie między palcami zamierało w irytującej pauzie, potem znowu ożywał, kręcąc kłębkiem. Gdy poruszył się po raz ostatni, a potem trzykrotnie zadrgał, trzymałam w rękach już tylko kanciasty kłębuszek.

Opadłam na czworakach i zajrzałam do jamy.

– Spoko! – doleciało mnie ledwie słyszalnie. – Foczka, przywiąż moje ubranie i miecz!

Przywiązane rzeczy jak żywe zanurzyły się i znikły w tunelu.

– Teraz ty – Len uprzedził moje pytanie.

– Dobra. – Nie rozbierałam się, ani nie zostawiłam broni. Nawet gdybym założyła kolczugę, a na nią zimowy kożuch, to i tak raczej nie mogłabym równać się z Walem pod względem szerokości barków.

Przejście było ciasne, mroczne i wilgotne. Prawie pionowe, tak że trzeba było zapierać się łokciami i kolanami, by nie wlecieć jak rzucony do studni kamień. Zeszłam szczęśliwie i znalazłam się w okrągłej jamie o ścianach z ubitej ziemi.

Prawdopodobnie było to mieszkanie handlarza – wprost na podłodze stała miska z objedzonymi kośćmi i leżała kupa śmierdzących szmat. Wejście do tunelu zasłonięte było brudnym postrzępionym kawałkiem tkaniny, w której z trudem dało się rozpoznać gobelin z łabędziami. Zamknięte od wewnątrz drzwi dla pewności podpierała sękata pałka. Nasz futrzasty kupiec stanowczo bawił się w nielegalny handel, zatajając część wydobytych przez siebie kamieni na własny użytek.

Z obawą wyprostowałam się. Sufit okazał się nieoczekiwanie wysoko, na wzrost trolla. Utrzymywały go, zamiast belek, jakieś gęsto posplatane korzenie ze zgrubieniami w kształcie szyszek, od których wyraźnie wiało świeżym powietrzem. Wal, ubrany już i uzbrojony, oglądał pieczarę przy świetle znalezionej i zapalonej pochodni.

Z przejścia wydostał się Len. Wampir otrzepał się spiesznie, na palcach podkradł do drzwi i jednym palcem ostrożnie odsunął języczek ukrytego judasza.

– Strażnicy – szepnął z niezadowoleniem. – Dwóch przy samych drzwiach, grają w raksy, dwóch za zakrętem… i tak co pięćdziesiąt łokci. Uzbrojeni po zęby, w kolczugach… Wzdłuż obu ścian palą się pochodnie. Chyba w Moltidurze trwa stan wojenny. Ciekawe, dlaczego?

– Na nas czekają – ponuro zażartował troll. – Patrz, jaką dużą armię zebrali, boją się, że aż strach.

– Nie – wampir w skupieniu słuchał cudzych myśli. – Nie boją się, a jak gdyby na coś czekają. Dokładnie nie powiem, te stwory mają zbyt prymitywne mózgi.

– Dobrze widzą w ciemności? Foczka mogłaby zgasić kilka pochodni, jak w tamtej karczmie. Foczka, pamiętasz? Wasza paczka jeszcze wtedy w zamieszaniu beczkę piwa wyciągnęła przez okno, kiedy właściciel leciał po hubkę, a służąca piszczała durnym głosem, bo ktoś jej po ciemku wpakował łapę pod spódnicę. I czego piszczała? Tylko żem pomacał…

– W całkowitej ciemności nie widzi nikt. Z nami włącznie – pokręcił głową wampir.

– Mogę uczynić nas niewidzialnymi – zaproponowałam. – Łatwiej się będzie przekraść koło strażników.

– Słusznie – zaaprobował Wal. – Zaczynaj.

Westchnęłam i zamknęłam oczy. Panowie wyczekująco zapatrzyli się jeden na drugiego.

– Wolho – po długiej zdziwionej pauzie powiedział Len. – Czy nie byłoby dla ciebie zbyt trudne uczynienie niewidzialnym również naszego ubrania i ekwipunku?

Pospiesznie wprowadziłam do zaklęcia niezbędne poprawki.

– A teraz najważniejsze – nie zgubić się – burknął Wal.

Ale gdy tylko się poruszył, w powietrzu pojawiły się niewyraźne kontury ciała. Troll zamarł i wszystko znikło.

– Lepiej nie będzie – zapewniłam chłopaków.

– Zawsze coś. – Len zrobił kilka kroków, przyzwyczajając się do niewidzialności. – Przygotować się! Otwieram…

– Ale trudna gra, te raksy! Ciekawe, kto to wymyślił? Pewnie mądry był wałdak… To nie wystarczy kości turlać po podłodze, tu myśleć trza! Co prawda pan się gniewają, jak strażnicy na warcie grają – że niby, tego, ta co to ją trzeba mieć na warcie, spada. Ale kogo tu ochraniać, kogo śledzić? Ot, jak Szurp i Gooen, co to wartują siedem kragów od nas, podniosą alarm, to złapiemy za broń, a póki co… A żeby cię, znowu smok jednorożca zrzucił z trójki na jedynkę! A masz tu żuhana! Co, przełknął?! Jak to przełknął?!!! Skąd żeś ich tyle nazbierał, tych atutów? Pokaż rękaw? Nie ma? Pewnie nie ma, bo jużeś zdążył wyrzucić!

– Ty się najpierw naucz grać, a potem siadaj do raksów! – burknął drugi gracz, przysuwając do siebie oba szafiry. – Rzucamy jeszcze raz?

– Rzucamy! Nie może tak być, żebym się w ten raz nie odegrał!

Gra toczyła się od dłuższej chwili ze zmiennym szczęściem. Szafiry wędrowały z łapy do łapy. Wałdacy leniwie, raczej z przyzwyczajenia, klęli, przesuwając wycięte z drzewa trójkątne pionki i jakby układając kolorową mozaikę.

– A tu masz krakena z fałem!

– Skąd tu fał? Na tamtym poziomie żeś go zrzucił!

– Nie zrzuciłem, przytrzymałem! Patrz – tu wszystko pisze! Nie było fala!

– Jak nie było, jak się na nim moja chimera spaliła?

– Tu masz swoją chimerę, między bazyliszkiem i ogniewikiem!

– Ha, to ja mam chimerę w zapasie! No to masz!

– Biję!

– Trzymaj jeszcze!

– Pokrywam z trzeciego!

– Już, hajda na drugi rząd!

– Gdzie już?! Stój, parszywcu, mam jeszcze łycerza w zapasie!

– Leję na twojego łycerza!

Wałdak podniósł łapę z pionkiem, ale nie zdążył go postawić – drzwi majestatycznie obróciły się w zawiasach i przewróciły pstrokatą mozaikę, rozrzucając ją po kątach. Strażnicy poderwali się z miejsca, wyciągając z identycznych pochew krótkie pałasze.

– Co jest? Nikogo nie ma!

– Same się otworzyły, czy jak?

– Jakie same, tyje, baranie jeden, cały czas żeś plecami podpierał, no to jakeś się przesunął, to one się otwarły!

– Ale chyba zamknięte były…

– Chyba… sprawdzałeś?

– Nie.

– No to nie podskakuj! Specjalnie żeś czekał, coby raksy zbić, bo żeś się mojego łycerza przestraszył!

– Strasznie się bałem! Ja miałem pełne rozdanie szeltów!

– To weź je wsadź sobie w…

Wałdacy zatrzasnęli drzwi i ponownie rozsiedli się na podłodze, zbierając rozsypane pionki.

– Dwadzieścia, trzydzieści… siedemdziesiąt… sto dziewiętnaście… Gdzie jeszcze jeden?

Wałdak z roztargnieniem rozejrzał się dookoła.

– O, tam pod ścianą! Weź podaj.