Изменить стиль страницы

Drugi strażnik wyciągnął łapę po pionek… I gwałtownie cofnął.

– Tu coś jest! – kwiknął, ze zdumieniem przecierając oczy.

– Pałaszem, przywal pałaszem! – sarkastycznie prychnął pierwszy.

Drugi uznał żart za cenną radę, ale nie zdążył nawet podnieść pałasza, gdy w powietrzu coś mignęło, pionek podskoczył na wysokość dłoni i odskoczył w bok.

– A niech cię! – Obaj strażnicy błyskawicznie zerwali się na nogi i zagapili na ożywionego raksa jak panny z dobrego domu na mysz. Jak na komendę wyciągnęli pałasze i zaczęli z dwóch stron skradać się w jego kierunku, ale w tym momencie ktoś natarczywie zapukał do drzwi pustego pokoju.

Wałdacy podskoczyli. Pierwszy przycisnął palec do warg, na palcach podkradł się do drzwi i pociągnął je do siebie.

W jaskini, tak samo jak i w korytarzu, było pusto. Drugi wałdak przypomniał sobie o pionku i odwrócił się. Ten leżał dokładnie w tym samym miejscu i gdy strażnik ostrożnie wyciągnął po niego rękę, nie stawiał oporu. Wałdak ze zdziwieniem obrócił raksa w rękach i wrócił do drzwi.

– Jakieś czarcie żarty…

– Właśnie, czarcie… Stukacza mamy w kopalni czy jak?

– Przecież pan ich chyba wytępili do ostatniego…

– A weź ich wszystkich wytęp… – przerażonym szeptem rozmawiali wałdacy.

– To co robimy? Meldujemy starszemu?

– A co mamy meldować? Że tu u nas raks skakał po podłodze? Przecie nie wolno grać na warcie…

– Nie wolno – zgodził się pierwszy. – To co, rzucamy jeszcze raz?

– Możemy… – nie oponował drugi.

Przeklęty Wal! Że też musiał nadepnąć pionek, który utkwił mu w bucie! Dobrze, że przynajmniej Len się zorientował na czas i odciągnął uwagę straży, pukając do drzwi i błyskawicznie odskakując na bok.

W Moltidurze faktycznie źle się działo. Wałdacze miasto przypominało wielopoziomowe podziemne więzienie – bliźniaczo podobne korytarze, jednakowe drzwi prowadzące do cel podobnych do tej, którą właśnie opuściliśmy. Nie widać było nikogo z cywilnych mieszkańców – sami wojownicy w pełnym uzbrojeniu i koniecznie dwójkami – jeśli jeden drzemie, to drugi pilnuje. Jaskrawo paliły się pochodnie – i w pierścieniach, i po prostu wsadzone do szczelin w ścianach, jak gdyby oświetlenie miasta ulepszano niedawno i w pośpiechu.

Straż stanowczo nie przywiązywała szczególnej wagi do powierzonej jej wielkiej misji obrony miasta przed nieznanym wrogiem – wałdacy grali w karty, kości i raksy, chłeptali jakiś podejrzany napitek ze skórzanych bukłaków, gadali i ziewali na całą szerokość paszczy, tępo gapiąc się przeze mnie w przeciwległą ścianę. Starając się mimo wszystko unikać bezpośrednich spojrzeń skradaliśmy się korytarzem, rzucając blade cienie, nieodróżnialne od odblasków pochodni. Len szedł jako pierwszy. Ja na wszelki wypadek trzymałam go za połę kurtki, bojąc się stracić z oczu, chociaż właściwie i tak nic nie widziałam – leciutka mgiełka z przodu, kłąb mgły, zanikający w dusznym powietrzu podziemi. Wydawało się też, że Wal nie potrzebuje wzroku – bezbłędnie szedł naszym śladem, raz na jakiś czas dotykając mojego ramienia i ostrzegając, że któryś ze strażników zbyt podejrzliwie zagapił się w naszym kierunku.

Myślałam, że idziemy prosto, ale po chwili spostrzegłam, że korytarz niezauważalnie zakręca w lewo i na dół, zwijając się spiralnie. Na trzecim albo czwartym zwoju w kamiennych ścianach zaczęły metalicznie połyskiwać żyły rudy. Sam korytarz rozszerzył się i teraz do sufitu nie dałoby się sięgnąć nawet czterołokciową tyczką, a dokładnie taka sama tyczka zmieściłaby się w poprzek.

Miasto nadal wydawało się wymarłe, tylko trzaskały pochodnie i raz na jakiś czas coś szeleściło zza zamkniętych drzwi. Mało tego, zniknęli również strażnicy.

– Len, czy jesteś pewien, że powinniśmy iść dalej? – szepnęłam, ciągnąc wampira za kurtkę. – Mam wrażenie, że skradamy się wzdłuż smoczego przełyku i nijak do nas nie dociera, gdzie jest ten smok! Wolałabym, żeby nie zamknął zębów za naszymi plecami!

– Już niedaleko – szepnął w odpowiedzi. – Kamień jest blisko, tuż-tuż…

Ciszę rozdarł sarkastyczny jękliwy śmiech. Moje zaklęcie rozleciało się na malutkie kawałeczki i niewidzialność spłynęła z nas jak woda z tłustych gęsi. Wampir i troll jak na komendę wyciągnęli miecze i zajęli pozycję bojową plecami do siebie, bezskutecznie próbując wypatrzeć wroga.

– Bliżej niż myślisz, wampirze! – powiedział głos, gdy już skończył się śmiać i korytarz popłynął mi przed oczyma, tonąc w mroku nieświadomości.

Wykład 17. Nekromancja

– Wolha! Wolha, na bogów! Ocknij się!

Najpierw poczułam ból w barkach i stawach ramion.

Powoli dochodząc do siebie, odkryłam, że moje ręce są wykręcone do góry i zdrętwiały pod ciężarem bezwładnie wiszącego ciała. Spróbowałam podeprzeć się nogami, ale i to udało się nie od razu – rozjeżdżały się i chwiały jak u wesołego chłopa wracającego do domu po północy. Ale chociaż ostatecznie nie udało mi się opuścić rąk, gwałtowny ból w ramionach zaczął się zmniejszać.

– Wolho, dość tej zabawy! Otwórz oczy!

Otworzyłam, nie wiedzieć czemu, jedno – lewe.

Pierwszą rzeczą na jakiej się skoncentrowało, był Wal, przykuty do przeciwległej ściany kajdanami na długim łańcuchu przerzuconym przez hak. Coś mi podpowiadało (i wyraźnie nie było to myślenie logiczne, które działało równie sprawnie, jak prawe oko), że ja znajduję się w równie opłakanym stanie. Lekko przekręciłam głowę i zobaczyłam Lena – jego łańcuch był znacznie mocniejszy, grubszy i z innego stopu – i skuwał ręce i nogi wampira.

– Co za koszmarny sen… – mruknęłam, zamykając oko z powrotem.

– Wolha! – oburzony ryk trolla zmusił mnie do otwarcia obu oczu i włączył procesy myślowe.

– Co się dzieje? Gdzie my jesteśmy?

– Spytaj o coś prostszego!

Potrząsnęłam głową, zrzucając z siebie resztki otępienia. Znajdowaliśmy się w całkiem sporej komnacie, albo raczej jaskini, która jednak urządzona była tak wykwintnie, że jej podziemnej lokalizacji prawie się nie odczuwało. Przeważającą część powierzchni zajmował niski płaski głaz, biały i gładki, o rozmiarach stołu na tuzin osób. Z kamienia sterczały pootwierane kajdany.

Ołtarz ofiarny, zrozumiałam. Ofiarny?!

Koło ściany, pod długimi, wypełnionymi książkami półkami stało prawdziwe biurko, brązowe, wypolerowane, zawalone papierami, zwojami, nieoszlifowanymi kamieniami szlachetnymi i jakimś żelastwem. Zza tego bałaganu dumnie wyglądał koniuszek stojącego w kałamarzu gęsiego pióra. Na podłodze leżał gobelin najkunsztowniejszej elfiej roboty, na którym przedstawiono las w promieniach słońca. Gra cieni odsłaniała dziwaczne zwierzęta, ptaki, motyle i pąki kwiatów, które się pojawiały na chwilę i natychmiast znikały pod prześlizgującym się spojrzeniem. Na tym bezcennym dziele sztuki, jak na zwykłej ścierce do podłogi, wyraźnie widać było ślady brudnych wałdaczych łap.

Podniosłam spojrzenie ku górze. Całe sklepienie jaskini było wyłożone kamieniami szlachetnymi. Odblaski światła na ostrych fasetkach oślepiały. Kamienie dobrano w ten sposób, by tworzyły przeplatające się kręgi, gwiazdy i wpisane w siebie trójkąty. Pstrokaty kalejdoskop wzorów tak mnie ogłupił, że nie od razu zorientowałam się, iż układają się one w gigantyczny pentagram. Nie pięć, nie pięćset, a dziesiątki i setki tysięcy kamieni! Co to miało być? Po co? Zwykła dekoracja? Co robi na suficie? O ile wiedziałam, ofiara powinna zostać umieszczona w środku pentagramu, a nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak to zrobić.

– Foczka, uwolnij nas od tego żelastwa! – świszczącym szeptem poprosił Wal.

– Moja magia znikła! – szepnęłam w odpowiedzi. – Ktoś ją zablokował!

Na dźwięk szurających kroków na korytarzu zamilkliśmy. Zachrobotał klucz i drzwi otworzyły się na oścież. Malutki, kościsty i przygarbiony staruszek dokładnie zamknął je za swoimi plecami i opuścił zasuwę. Pod jego nogami plątał się kudłaty wałdaczek – znany nam złodziejaszek.