Изменить стиль страницы

Len siedział w kucki koło ogniska i trzymał w wyciągniętych rękach moją kurtkę. Z podszewki unosiła się para.

– Powoli schnie – mruknął. – Przemokła na wylot, a tu jest wilgotno.

– To co, nie podrzucisz jakiegoś pomysłu?

– Musze pomyśleć. Pomieszaj kaszę, bo się przypali.

Za rzeką zgodnym głosem zawyły wilki. Poczułam dreszcze.

– Jak myślicie, mogą się przedostać na ten brzeg?

– Nie – stanowczo rzucił Wal, próbując posolonej kaszy. Pomlaskał i dodał: – Na tym brzegu i tak jest ich chyr wie ile.

– To co, ugotowała się w końcu?

– Próbujcie! – pozwolił troll, zdejmując kociołek z ognia.

Noc. Młodziutki księżyc. Miriady gwiazd, jak okruszki wygryzionego do wąskiej skórki księżyca. Kałuże zarastają cieniutkim lodem. Wyją wiatr i wilki. Trzaskają gałęzie w przygasającym ognisku.

– Wolho?

– Mmm?

– Śpisz?

– Jakbyś nie wiedział.

– Nie. Dlatego pytam.

– O, a to niespodzianka.

– To dobranoc.

Cisza. Zaczyna się lekki deszczyk, krople szeleszczą po igiełkach daszku i syczą na rozżarzonych węglach. Niebo zasnuwa się podartą koronką chmur.

– Len?

– Mmm?

– Naprawdę nie wiesz, o czym myślę?

– Hm. To prowokacja?

– Nie, zgadnij.

– Moim zdaniem chcesz przeprosić, ale nie wiesz, od czego zacząć.

– Jeszcze czego!

– Nie zgadłem?

– Nie!

– Skoro tak… – Len przekręcił się na drugi bok i naciągnął koc na głowę.

Cisza. Deszcz nie nasila się, ale i nie ustaje, kropelki miarowo stukają o dach. Ognisko mruga z wściekłością.

– Len?… Len!… Len!!! Ja tu się męczę, a on śpi!

– Jakby się dało spać przy tych twoich męczarniach… – burknął.

– Dobrze, przepraszam, wybacz mi.

– Za późno. Śpię.

– Hej, wy tam, uparte kozły. Ja leję na to, które z was ma twardszy łeb, ale jeżeli natychmiast nie stulicie pysków, to gorzko tego pożałujecie, słowo najemnika!

Wykład 12. Zajęcia Terenowe

Noce jesienne są chłodne i po przebudzeniu odkryłam, że moje ramiona namiętnie oplatają szyję Lena, lewa noga (a leżałam na prawym boku, na brzegu, najbliżej ogniska), trzeba przyznać, że dosyć kształtna, jest przez niego przerzucona i spoczywa na brzuchu trolla, a sam wampir obejmuje mnie w talii.

Przez dłuższą chwilę podziwiałam piękną beznamiętną twarz, nasłuchując ledwie słyszalnego oddechu. Złocisty kosmyk włosów uciekł spod diademu i na ukos przecinał wysokie czoło. Uwolniłam rękę i ostrożnie schowałam go za ucho. Wal, który przez całą noc chrapał i głośno się wiercił, nareszcie uspokoił się i przestał zagłuszać aksamitne basowe mruczenie Tyśki.

Len poruszył się we śnie, przekręcając głowę. Nie mogłam się powstrzymać i lekko dotknęłam wargami jego muskularnej szyi. Było w tym coś budzącego grozę – z premedytacją przymierzać się do gardła śpiącego wampira…

– Coś nie tak? – zapytał, nie otwierając oczu.

– Nie, wszystko w porządku.

– To czemu mnie obwąchujesz?

– Tak sobie. Próbuję dojść, czym wampirowi pachnie z ust – zdobyłam się na złośliwość.

– O. I czym? – wyraźnie zaciekawił się Len.

– Kaszą gryczaną – przyznałam nieśmiało. – Przypaloną…

– Następnym razem sama będziesz gotować – wtrącił się do rozmowy troll. – I chciałbym wiedzieć, co to za leszy siedzi na drzewie, pod którym ślini się nasza kicia?

– Gdzie? – podskoczyłam, zrzucając koc. Zimny wiatr nieprzyjemnie uderzył w gołe kolana. Troll ze śmiechem rzucił w moim kierunku spodnie, które zdążyły przez noc przeschnąć na kołku przy ognisku. Zapinając pasek i zawieszając miecz na plecach ze zdziwieniem stwierdziłam, że wczorajsza kąpiel nie odbiła się na moim zdrowiu. Mięśnie nie strzelały, głowa nie bolała, w gardle nie drapało, a ogólny nastrój można było ocenić jako „pełna energii".

Tyśka z radosnym mruczeniem rzuciła się do mnie, otarła o nogi, zatoczyła honorowe kółko i natychmiast wróciła na swoje stanowisko pod wysokim rozłożystym grabem. Za niewątpliwy plus tego drzewa uznać należy solidne, regularnie ułożone konary: gałąź po lewej – gałąź po prawej, w odległości łokcia. A do tego konary są mocne i przy samym pniu proste i gładkie. I bardzo wygodnie jest się po nich, jak po schodach, ewakuować przed poirytowaną mantykorą. Nic dziwnego, że nieproszeni goście wybrali ze wszystkich możliwości właśnie grab. Niechby spróbowali z rozpędu wpiąć się na sosnę masztową, kłujący rozłożysty świerk czy grubaśny wiekowy dąb!

Grab uparcie sprzeciwiał się destrukcyjnemu wpływowi jesieni, liście na nim zbrązowiały i poskręcały się, ale nie spieszyły się ze zlatywaniem. Dlatego też jedyną widoczną z mojej pozycji częścią wspinaczy były solidnych rozmiarów buty na grubych podeszwach, ze srebrzystymi okuciami i niedbale zawiązanymi sznurowadłami.

– No to zaczynamy – powiedziałam, strzelając kostkami palców. – Tyśka, psik!

Wiatr zawył, liście rozwiało na boki i zobaczyliśmy dwa niezwykłe ptaszki, siedzące na nagich gałęziach. Ten wyżej na oko miał co najmniej osiemdziesiąt lat. Siwa broda powiewała na wietrze jak flaga tonącego okrętu. Długa luźna szata i zagięta laska zdradzały przynależność do braci magicznej. Towarzystwa dotrzymywał mu wyrostek w przepasanej sznurem chłopskiej koszuli. Jego spodnie składały się z pstrokatych łatek, a buty połyskiwały od wosku.

– Moje buty! – zakrzyknął troll, rzucając się w kierunku grabu. – Już mi ściągaj cudzą własność, złodzieju jeden!

– Wypchaj się! – bez cienia szacunku krzyknął chłopak. – Spadaj, najemniku, póki mój mistrz nie zmienił cię we wstrętną pluskwę!

Staruszek skrzywił się z niezadowoleniem i pociągnął ucznia za łokieć.

Wal barwnie wyjaśnił, gdzie chłopak może wsadzić swojego mistrza, wstrętną pluskwę, a przy okazji jeszcze ważącego pół puda buraka cukrowego. Chłopak zademonstrował trollowi solidną figę.

„Zielarz” – pomyślałam. Mag praktyk jednym palcem poradziłby sobie nie tylko z najemnikiem, ale i z mantykorą. A magia zielarzy, z rzadkimi wyjątkami, nie sięgała dalej niż eliksiry, prościutka telekineza i nieszkodliwe iluzje.

Tymczasem troll wkurzył się nie na żarty i postanowił wspiąć się na grab. Chłopak z kolei zaczął z niego złazić. Rozdrażniony noclegiem pod gołym niebem uczeń maga był nastawiony dosyć radykalnie.

– Hej, hej, czekajcie no! – wtrąciłam się, łapiąc trolla za nogę. – Wal, złaź! Młody człowieku, niech pan pomoże swojemu mistrzowi. Tyśka, psik powiedziałam! Proszę się nie bać, ona jest oswojona. Len, weź ty ją w końcu zawołaj! Ostrożnie, tu jest jeszcze jedna gałąź!

Nie udało mi się powstrzymać trolla, ale za to wprost w moje ramiona spadł zielarz, który poślizgnął się na ostatniej gałęzi. Słysząc odgłos naszego wspólnego upadku, Wal odłożył zemstę na lepszą okazję i zeskoczył na ziemię.

– Bakałarz zielarstwa, jeśli się nie mylę? – stłumionym głosem odezwałam się zza pleców staruszka.

– Zgadła pani, młoda damo. – Staruszek ze stękaniem i pomocą trolla podniósł się na nogi i szarmancko wyciągnął do mnie rękę. – A chyba i pani kroczy ścieżką magii? I jak długo pani już praktykuje?

– Dopiero się uczę. Tu jest mój znak.

– Wolha Redna – śpiewnie przeczytał zielarz. – No to miło mi panią poznać, koleżanko. Jaką katedrę wybrała pani dla doskonalenia swoich umiejętności – zielarzy, pytii, alchemików?

– Praktyków – przyznałam skromnie.

– Powinienem się domyślić – mruknął bakałarz, oglądając głownię wiszącego za moimi plecami miecza.

– Ale czemu nie wołał pan o pomoc? – spytałam ze zdziwieniem. Tyśka leżała na kocu przy nogach Lena.

Wampir prawą ręką przytrzymywał mantykorę za obrożę, a lewą drapał za uchem. Kicia omdlewała z zachwytu, lekko poruszając ogonem.

– Było ciemno i was nie zauważyliśmy. A poza tym bardzo trudno jest się na czymkolwiek skupić, kiedy taki kiciuś mruczy pod drzewem.

– Ależ co pan mówi, Tyśka jest zupełnie oswojona. Chcieliśmy ją panu podarować zamiast psa.