Изменить стиль страницы

Zrobiłam jeszcze parę niepewnych kroków i z głową wpadłam do źródełka, ukrytego pod suchą trawą. Woda wlała mi się do butów i pod kurtkę. Oczekiwane oczko wodne przyjęło mnie z otwartymi ramionami, ale i jego nie chciałam uszczęśliwić moimi smętnymi resztkami. Jakimś cudem udało mi się wydostać z zatopionej jamy, ale okazało się, że zgubiłam króbkę. Ot ironia losu – jest! naczynie – nie ma wody. Jest woda – nie ma naczynia. I możesz jej do kieszeni nabrać. Albo do buta. A zresztą, po co nabierać? I tak byłam podobna do chmury burzowej – ociekałam wodą i rzucałam gromy i pioruny pod adresem wszystkich znanych bogów.

Bluźnierstwa od dawna i z solidną przewagą trzymały pierwsze miejsce na liście moich grzechów śmiertelnych, w związku z czym mrakobiesy prawdopodobnie zdecydowały się mnie wynagrodzić: lekka króbka z kory, połyskując jasnymi bokami, powoli uniosła się ku powierzchni. Ucieszyłam się i schyliłam po nią, póki nieczyści nie zmienili zdania. Ale mrakobiesy nie świadczyły usług za darmo: w rękę wbiły mi się setki lodowatych igiełek i czy- I jeść kościste palce. Z wody wyjrzał zielony pagórek oblepiony wodorostami, ślimakami, pijawkami i całą masą innych wodnych żyjątek. U jego podstawy połyskiwały żółte rybie oczka, nos wyginał się haczykowato, a usta kryły się w brodzie z kłującego rogatka.

– I co my tu niby mamy?! – basem wyrzekł wodnik, wychylając się z wody po pas. Siła nieczysta podciągnęła się na drugim ręku, przysiadła na brzegu oczka, zakładając na siebie chudziutkie nogi, demonstrując błony między palcami. – Mam cię, panno rumiana!

– Masz, młodzieńcze zielony! – zgodziłam się bez wahania, nawet nie próbując uwolnić ręki.

Wodnik nie spodziewał się po ofierze takiej pokory.

– O, to się przyznajesz… – mruknął nieco smętnym tonem. – No dobrze. Omińmy scenę walki i rozdzierających duszę wrzasków i przejdźmy do najważniejszego. Czemu żeś śmiała zmącić moją studzienkę?

– A tobie co, szkoda?

– Co to znaczy, szkoda? – obruszył się wodnik. – Znaczy się, zmąciła mi wodę i to jeszcze się ośmiela pretensje mieć.

– I gdzie ja tu coś zmąciłam? – lekko się zirytowałam. – Trochę wody nabrałam.

– O to, to. Najpierw przyłażą z garnkami, potem z wiadrami, a potem już na całego chcą gacie prać i pomyje wylewać. Nie zdążysz się obejrzeć – a już zapaskudzili!

– No to jak przyniosę gacie, będziesz miał prawo narzekać.

– Też się znalazła! – Wodnik obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Młoda i wyszczekana. Jak przechodzisz przez granicę, to płacisz? Płacisz. Z mostu korzystasz – płacisz? Płacisz. Własność prywatna kocha pieniążki. Więc płać panno, nie rzucaj się. Nie masz kasy – będzie w naturze. A jak nie…

– A jak nie, to co?

– A jak nie, to smogiem zorganizować utopienie! – postraszył wodnik.

– Doskonały pomysł, proszę zaczynać! Od pół godziny próbuję i nijak mi się nie udaje! – ucieszyłam się.

Wodnika zatchnęło, aż broda mu stanęła dęba.

– Zaraz, a u ciebie to wszystko z główką dobrze? – wykrztusił z trudem.

– Nie, ja jestem magiczką – odgięłam kołnierz kurtki i pokazałam wodnikowi znak szkoły.

– Ot, leszy! – jęknął, puszczając moją rękę i błyskawicznie wskoczył do oczka.

– Ty czekaj chwilę, paskudo błotna! – Padłam na brzuch i po ramię wsadziłam rękę do przenikliwie lodowatej wody.

Chłopcy nie marnowali czasu. Ognisko płonęło, Wal kończył budowę szałasu, za szkielet którego posłużyły dwie powiązane czubkami młodziutkie brzozy. Len wygrzebywał się z krzaków z wiązką chrustu, mantykora myszkowała nieopodal. Lato było wyjątkowo urodzajne – zarówno dla wszelakich możliwych ziaren, jak i dla żywiących się nimi gryzoni. Sądząc z obojętności, z jaką Tyśka połykała kolejną mysz, mieliśmy niezłe szansę obudzić się w pełnym składzie. Jeżeli, oczywiście, nie zejdę na zapalenie płuc.

Na mój widok panom odebrało mowę. W butach mi chlupało jak w zapchanym nosie, z kurtki kapało, włosy zwisały splątanymi kłakami, oczy podpuchły, a nos i uszy świeciły w mroku ślicznymi odcieniami purpury. Ledwo dreptałam na sztywnych nogach, próbując ograniczyć do minimum kontakt z mokrą tkaniną spodni, ale nadal rzucało mną z zimna. Innymi słowy, przed chłopakami pojawił się prawdziwy zombi – żywy trup o temperaturze ciała niewiele wyższej od temperatury otoczenia.

– Co ci się stało?! – ze szczerym przerażeniem krzyknął Len, upuszczając chrust i rzucając mi się na spotkanie.

– Jja ssięę ttoppiłłamm! – wykrztusiłam, z triumfem dzwoniąc zębami. – Ttyllkko ttam ppłłytkko i mmokkrro…

– Marsz do ogniska! Natychmiast się przebieraj!

– Nnie zzammierrzzamm! Pprrzzezziębbię ssiięę i ummrrę! Zzassłłużżytłam! Żżaddnna zze mmnnie cczzarroddzziejjkka…

Teraz trzęśliśmy się zgodnie. Len przypomniał sobie, że wariatów nie należy denerwować, przestał zadawać głupie pytania, popchnął mnie do ogniska i pomógł uwolnić się od mokrej kurtki, proponując zamiast niej własną, ciepłą i apetycznie pachnącą wygarbowaną skórą.

– Wodę przyniosłaś? – rzeczowo zapytał Wal, garściami odmierzając do kociołka kaszę.

– Sssppłływwajj…

– Jak to nie przyniosłaś? – poważnie oburzył się troll. – Trzeba było najpierw przynieść, a dopiero potem iść się topić! Za to gardzę babami – za grosz odpowiedzialności! Tylko je na zatracenie posłać! I nawet tego sobie sensownie nie zorganizują!

Rzuciłam w niego króbką.

– O, a jednak przyniosła! – ucieszył się troll, zalewając kaszę i wieszając kociołek nad ogniskiem. – I gdzie cię nosiło, jeśli to nie tajemnica?

– Mmówwię, ttoppiłłamm ssie. – Schowałam się za Stokrotkę i w pośpiechu ściągałam z siebie mokre ubrania. W przerzuconej przez siodło torbie zalazły się sucha koszula i bielizna, ale zabrakło spodni. Owinęłam się wszystkimi trzema kocami i usiadłam przy ognisku, podciągnąwszy pod siebie gołe nogi i z zachwytem chłonąc ożywcze ciepło.

– A przy okazji, mam dla was ciekawą wiadomość – poinformowałam, gdy mój język odtajał na tyle, by odzyskać zwykłą zwinność. – Pogadałam tu trochę z jednym śliskim typkiem i zdradził mi, że ma koszmarne pretensje do wałdaków. Dwa miesiące temu ichni wódz życzył wszystkim długiego życia, znaczy się, żeby nie poszli w jego ślady. Była strasznie wystawna ceremonia pogrzebowa – z masą gości, przemówień, jedzenia, wianków i ofiar, jak należy. Po długiej jak na wałdaków żałobie, czyli następnego dnia, powinni byli wybrać sobie nowego wodza. Wałdacy żyją w pokoju zarówno z rasami rozumnymi, jak i z wszelakimi stworzami. Mój rozmówca liczył, że zaproszą go na wybory – coś pomiędzy turniejem rycerskim i świętem ludowym. Wodzem wałdaków zostaje najsilniejszy, najzwinniejszy i najbardziej przebiegły pretendent, a powiązania rodzinne z poprzednim wodzem się nie liczą. Wszystkim okolicznym stworzom ciekła ślinka w oczekiwaniu uczty po wyborach, ale ona nie nastąpiła. Z nieznanego powodu wałdacy nie zaprosili nikogo. Wodnik wątpi, czy w ogóle odbyły się jakieś wybory. Wałdacy nie mogą żyć bez wodza, są jak pszczoły, które, żeby przeżyć, zbierają się wokół królowej. I ponieważ dalej zachowują się, jakby nic się nie stało – handlują węglem kamiennym, kradną bydło i najmują się ludziom jako parobcy – znaczy, że ktoś nimi kieruje.

– I właśnie ten ktoś zorganizował kradzież bezwartościowego miecza? – z niedowierzaniem zapytał Wal.

– Na razie to nasz jedyny ślad. Ale przyznaj, istota, która zdołała bez walki zdobyć tron wałdaków, nie może nie wzbudzać podejrzeń.

– Nie tylko zdobyć. Musiała jeszcze sprawić, żeby wałdacy zaczęli ją szanować, albo po prostu rozbiegliby się, gdzie ich nogi poniosą, jakkolwiek silny nie byłby nowy wódź. Foczka, mamy problem. Jedna sprawa to walczyć w obronie uzurpatora, a zupełnie co innego – bronić ukochanego wodza.

– Myślisz, że będą wrogo nastawione?

– O nie! Te wspaniałe istoty powitają nas chlebem i solą, obrzucą kwiatami i wyniosą miecz na aksamitnej poduszce! – Troll pochmurnie splunął do ogniska. – A ty, ostrozęby, co powiesz?