– A jak pan jej zapłaci?
– Przyszedłem dziś rano, powiedziałem, jak to szacunkowo widzę i wręczyłem jej czek. A ona dała mi klucze. Mam je potem przekazać gospodyni, jak skończymy.
Jak to się mogło zdarzyć w ciągu ledwie dwudziestu czterech godzin? I czemu matka podjęła taką nagłą decyzję? A może planowała to od dawna, lecz wszystko zataiła przed nią? Poprzedniego dnia stało tu tylko kilka zapakowanych pudeł. Ale po co przygotowywała obiad na Święto Dziękczynienia, jeśli zamierzała stąd wyjechać? Co się stało, do jasnej cholery?
– Mam kwit, jeśli pani życzy zobaczyć. – Frank Bartle grzebał znowu w kieszeni.
– Nie, nie trzeba. – Powstrzymała go machnięciem ręki. – Wierzę panu. Tylko że to bardzo dziwne. Widziałam się z nią wczoraj.
– Przykro mi, nic więcej nie wiem – powiedział, przenosząc uwagę na jednego z robotników, który wychodził z budynku. – Ostrożnie, Emile. Postaw to gdzieś bezpiecznie.
Z boku kartonu, który niósł mężczyzna, Maggie zobaczyła jedno słowo napisane czarnym mazakiem: „Figurki”. Figurki jej babki, jedyna cenna rzecz, jaką posiadała jej matka. I nagle Maggie zrobiło się niedobrze. Gdziekolwiek Kathleen wyjechała, nie zamierzała stamtąd wrócić.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DRUGI
Ben Garrison kopnął otwarte drzwi. Miał ochotę udusić starą Fowler. Jak śmiała bez pozwolenia wejść do jego mieszkania? Wścibski namolny babsztyl, za nic miała cudzą prywatność. A potem zapomniała zamknąć drzwi. Durna sklerotyczka, przecież równie dobrze mogłaby zostawić swoją wizytówkę.
Ben położył worek na blacie w kuchni i wtedy kątem oka je zobaczył. Cicho, ukradkiem złapał, co miał najbliżej pod ręką, i rzucił starym adidasem w rząd czarnych robali, które wędrowały po ścianie.
Cholera! Rzygać mu się chciało na ich widok. Czy nigdy się ich nie pozbędzie? Czy to z ich powodu zakradła się tu pani Fowler? Może najprostszym rozwiązaniem byłaby przeprowadzka do nowego mieszkania. Stać go na to, bo szczęście wreszcie do niego wróciło. Musi to przemyśleć. Teraz ma tylko czas na szybki prysznic i przepakowanie worka. Zabierze ze sobą dużo filmów i pogna na lotnisko.
Grzebał w przepastnym wnętrzu worka, pozbywając się pustych kaset po filmach i robiąc pospieszną inwentaryzację. Wciąż był wkurzony, że zostawił Racine wszystkie negatywy z Bostonu. To był błąd, ale nie taki znów wielki. Wyścig nadal trwa. W żadnym wypadku nie dopuści do tego, by pieprzona pani detektyw go prześcignęła. Nie dopuści do tego. Nie teraz, kiedy znowu był na fali.
Przejrzawszy wszystko, stwierdził na koniec, że zostawił na policji składany statyw. Niech to cholera! Jak mógł być tak bezmyślny? Zawsze mu się to zdarzało, kiedy chciał grać chojraka. Natychmiast zastanowił się, co jeszcze zapomniał stamtąd zabrać. T-shirty i spodenki to pestka, ale statyw to podstawa. Musi więc zatrzymać się gdzieś po drodze i kupić nowy. Nie wyobrażał sobie, że wróci po tamten na komisariat.
Sprawdził sekretarkę, notując nazwiska i numery telefonów wydawców, o których dotąd nawet nie słyszał. Nagle wszyscy chcieli mieć Garrisona na wyłączność. Ani się obejrzy, a będzie sobie pstrykał, co tylko zechce, choć trudno będzie pobić rekordowe skoki adrenaliny, jakie przeżywał podczas realizacji tego zadania. Może znajdzie wreszcie galerię, która wystawi jego odrzucone prace? To przecież one mają w sobie prawdziwy żar, to one są prawdziwymi dziełami sztuki.
Sekretarka automatyczna odnotowała także pięć głuchych telefonów. Ktoś dzwonił, wysłuchiwał jego powitania, a po chwili odkładał słuchawkę. Ciekawe, dlaczego przestali zostawiać te debilowate wiadomości? Czyżby zabrakło im amunicji? Czyżby już nie wiedzieli, jak próbować zastraszyć Bena Garrisona?
Biedny Everett. W końcu dostanie, na co zasłużył. Spadnie na niego to, co sam na siebie ściągnął. Może Racine i ta lalka z FBI mają dość rozumu, żeby poskładać te kawałki do kupy, ale miał nadzieję, że się to nie zdarzy przed Clevelandem. Ben potrzebował jeszcze tej jednej wycieczki, jeszcze jednego spotkania modlitewnego.
Ruszył do łazienki, ściągając po drodze ubranie i rzucając je na podłogę. Nie przejmował się, że karaluchy zaraz zasiedlą znoszone stare dżinsy. Może spali je po powrocie. Taa, i zawinie je w plastikowy worek, żeby widzieć, jak się pieprzone robale wiją w ogniu. Ciekawe, czy karaluchy wydają jakieś dźwięki? Na przykład czy krzyczą z bólu?
Wszedł do łazienki i natychmiast rzuciło mu się w oczy, że brudne szklane drzwi kabiny prysznicowej są zamknięte. A przecież nigdy ich nie zamykał, bo uwięziona para skraplała się i wszędzie osiadała. Nie widział dobrze przez mleczne szkło, tylko jakiś cień czy niewyraźny kształt. Może majster pani Fowler robił coś z hydrauliką? Tak, to na pewno to.
Zdjął ręcznik z wieszaka i strząsnął go, upewniając się, że nie ma na nim karaluchów. Otworzył drzwi kabiny prysznicowej, sięgnął do kurka i odskoczył jak poparzony. Nogi mu się zaplątały i wylądował na podłodze. Poderwał się i zatrzasnął drzwi kabiny, ale przedtem raz jeszcze rzucił okiem, sprawdzając, czy przypadkiem nie ponosi go wyobraźnia.
Tym razem posunęli się za daleko.
W brodziku leżał zwinięty wąż, tak wielki, że mógłby połknąć Bena.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI
Obóz Everetta
Kathleen O’Dell siedziała na podłodze obok wielebnego Everetta, który tkwił na swoim fotelu z wysokim oparciem. Czekali, aż zapełni się sala. Stephen siedział po drugiej stronie razem z Emily. Ani Stephen, ani Emily nie odzywali się wiele od chwili, kiedy po nią przyjechali. Żadnych wyjaśnień przez całą drogę do obozu, tylko krótkie, niemal szorstkie ogólniki w odpowiedzi na jej pytania. Kathleen nie była pewna, czy to na skutek złości, czy pośpiechu. Nie potrafiła tego odgadnąć. Teraz, gdy tak siedzieli, zerkała na go Everetta. Nie wydawał się na nią zły, ale wcześniej zauważyła coś dziwnego w jego głosie i zachowaniu. Pomyślała nawet, że to może popłoch.
Nie, skądże znowu. Wpada w paranoję. Nie ma przecież powodu do paniki. A jednak gdy wielebny zadzwonił do niej rano, mówił z tak gorączkowym niepokojem, że się zdenerwowała. Cały ranek, kiedy czekała na Franka z Al i Frank, a potem na Stephena i Emily, nie mogła odżałować, że wcześniej wykończyła butelkę schowaną na dnie kredensu.
Wielebny Everett nie podał im powodu, dla którego mają się stawić tak nieoczekiwanie. Kiedy przyjechali do obozu, mieszkańcy szykowali się do kolejnych spotkań modlitewnych, z których pierwsze miało odbyć się następnego wieczoru w Clevelandzie. I tylko tyle się działo – zwyczajne przygotowania. W takim razie dlaczego wielebny Everett zwołał to pilne spotkanie? Dlaczego twarz Emily była ściągnięta ze strachu?
Kathleen wcale nie miała jechać na spotkanie do Clevelandu. Przecież sam wielebny Everett sugerował jej, żeby spędziła Święto Dziękczynienia z Maggie. Co prawda, nie miała okazji powiedzieć mu o córce, a teraz najlepiej było o tym w ogóle nie wspominać. Bo teraz wyglądało na to, że wszystko się zmieniło. Jakby stało się coś strasznego. Coś tak strasznego, że odebrało Emily mowę. Coś tak strasznego, że Stephen nie patrzył jej w oczy.
Kathleen czuła się zdezorientowana, jak we mgle, gdzie nic nie jest całkiem wyraźne. Wciąż nie mogła uwierzyć, że pozbyła się wszystkich swoich rzeczy, swojego mieszkania, swoich radosnych żółtych zasłonek i figurek babci. Może dlatego cały dzień męczył ją pulsujący ból głowy? Nie można spodziewać się od jednego człowieka tak wiele w ciągu jednego dnia. Wielebny Everett na pewno to rozumie. Może, kiedy dotrą do Clevelandu, Ojciec zmieni zdanie. Tak, była przekonana, że Everett uspokoi się i stwierdzi, że wszystko będzie dobrze.
Kiedy wstał, w sali zapadła cisza, choć tłum siedzący po turecku na podłodze czekał w nerwowym napięciu.