– Nie wierzę – powiedziała Racine. – A gdzie była w tym czasie policja?
– To był wtorek po południu. Kto wie? Nie widziałem w okolicy ani jednego gliny.
– I przyglądał się pan temu wszystkiemu spokojnie? – O’Dell patrzyła na niego, jakby chciała zrozumieć, z kim naprawdę ma do czynienia.
– Nie, robiłem zdjęcia. Taką mam pracę.
– Oni atakowali te kobiety, a pan sobie stał i robił zdjęcia?
– Kiedy patrzę w obiektyw, nie jestem uczestnikiem zdarzeń. Jestem po to, żeby zapisać i uchwycić w kadrze to, co się dzieje.
– Jak pan mógł nie zareagować? – O’Dell nie poddawała się, teraz słyszał już złość w jej głosie.
– Nie rozumie pani. Gdybym odłożył aparat, nie miałybyście tych pieprzonych zdjęć, żeby oskarżyć teraz tych sukinsynów.
– Gdyby odłożył pan aparat i starał się im przeszkodzić, może nie potrzebowalibyśmy tych zdjęć. Może te kobiety nie musiałyby tego przeżywać.
– No tak. Czyli wychodzi, że to ja jestem winny. Powiem pani, pani agentko FBI, że to, co ja robię, wymaga o wiele więcej pracy i planowania. Ja stwarzam dla was tematy. Zatrzymuję emocje w kadrze. Nie biorę udziału w zdarzeniach. Jestem częścią tego instrumentu. Za obiektywem staję się niewidzialny, do cholery. Ma pani swoje zdjęcia. Ja się zmywam.
Chwycił worek, wpakował aparat i obiektyw, i ruszył do drzwi, przekonany, że któraś z kobiet zatrzyma go. Tymczasem obie zajęły się zdjęciami. Racine zaczęła robić notatki.
Chrzanić je! Jeśli tego nie rozumieją, nie będzie im wkładał takich banałów do głowy. Wyszedł ciut rozczarowany, że nie natknął się na neandertalczyka, bo by go chętnie popchnął, a przynajmniej lekko pacnął. Tak, zdaje się, że Racine wygrała tę rundę.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
– Jak mogło do tego dojść? – spytała Racine, stojąc nad zdjęciami i kręcąc głową, jakby rzeczywiście nie mogła w to wszystko uwierzyć. – Myślisz, że tak to wyglądało?
Maggie nie potrzebowała więcej słów, by wiedzieć, że Racine mówi o zamordowanych kobietach: Ginny Brier, bezdomnej spod wiaduktu i jak dotąd również anonimowej topielicy z Raleigh. A teraz, po rozmowie z Tullym, należało jeszcze dodać do tego tę nieszczęsną kobietę, którą policja z Bostonu zidentyfikowała jako maklerkę Marię Leonetti.
– Czy to w ogóle możliwe? – ciągnęła Racine, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Czy to ma być jakaś barbarzyńska inicjacja? Jakiś rytuał przejścia dla młodych mężczyzn z Kościoła Everetta?
– Nie wiem – odparła w końcu Maggie. – Mam tylko nadzieję, że nie.
– To by nam wyjaśniło wiele kwestii. Na przykład dlaczego nie zabijają od razu. No wiesz, że uprawiają z nimi jakieś chore gry. No i wtedy byłoby zrozumiałe, dlaczego to się zbiega w czasie ze spotkaniami modlitewnymi.
– Ale w Bostonie nie było żadnego spotkania – przypomniała Maggie.
Obie zamilkły, stojąc ramię w ramię. Wciąż wpatrywały się w zdjęcia rozrzucone na stole, lecz nie dotykały ich.
– Dlaczego powiedziałaś, że masz tylko nadzieję? – Racine przerwała ciszę. – Co? Powiedziałaś, że masz tylko nadzieję, że nie tak wyglądały te morderstwa.
– Ponieważ nie chcę wierzyć, że jeden człowiek może do tego stopnia rozpalić grupę chłopców, zmusić ich do czegoś takiego. Ten jeden człowiek, po prostu wydając im rozkaz, skłonił ich do gwałtu, brutalności i prawdopodobnie morderstwa.
– Nie pierwszy raz w historii. Mężczyźni potrafią być potwornie okrutni – stwierdziła Racine, dając wyraz swojemu wzburzeniu.
Maggie zerknęła na nią. Pomyślała, że może ta złość wyrasta z jej własnych doświadczeń. Może pochodzi z lat spędzonych w wydziale zajmującym się przestępstwami na tle seksualnym. Jakkolwiek było, miało to wyraźny osobisty odcień, czyli coś, o czym Maggie wolała nie wiedzieć.
– To znaczy, że Everett jest o wiele groźniejszy, niż sądziliśmy – oznajmiła Maggie, dodając prawie szeptem: – Eve miała rację.
– Jaka Eve?
– Była członkini Kościoła Everetta, z którą rozmawiałam. Cunningham i senator Brier umówili mnie na to spotkanie. Myślałam, że ona jest głupia, że przesadza.
– I co teraz zrobimy?
Maggie zaczęła szperać w stosie rzeczy, które Garrison wyrzucił ze swojego worka i zostawił. Tak się spieszył, kiedy wychodził, że zabrał tylko aparat i obiektyw. Odsunęła na bok metalowe ustrojstwo nieznanego przeznaczenia, śmierdzący T-shirt i spodenki, i sięgnęła po szarą kopertę. Otworzyła ją i wysypała jej zawartość – kolejne zdjęcia – na stół, obok fotografii z Bostonu. Wszystkie były najprawdopodobniej zrobione na miejscu zabójstwa Ginny Brier. Pochodziły niewątpliwie z filmu, który Garrison zatrzymał dla siebie. Były to odbitki sprzedane na pniu redakcji „Enquirera”.
– Nie mogę uwierzyć, że byłam taka głupia – westchnęła Racine, jak tylko zobaczyła te zdjęcia. – Henderson jest wkurzony jak diabli.
– Zrobiłaś błąd. Każdemu z nas to się zdarza – powiedziała Maggie, nie oskarżając jej o nic. Czuła na sobie wzrok Racine.
– Skąd ta wyrozumiałość? Myślałam, że też jesteś na mnie wściekła.
– Jestem wściekła na Garrisona. Nie na ciebie – powiedziała Maggie, nie patrząc na Racine. W dalszym ciągu układała zdjęcia Ginny Brier. Coś ją mocno zaniepokoiło w zbliżeniach. Ale co?
– Myślałam o sprawie DeLong.
Maggie zatrzymała się na zbliżeniu twarzy Ginny Brier, wciąż czując na sobie spojrzenie policjantki. A więc dalej męczy ją tamta sprawa.
– Byłaś na mnie potwornie cięta. – Racine nie odpuszczała. Widać potrzebowała jakiejś formy rozgrzeszenia. – Popełniłam błąd i był przeciek. Czy dlatego wciąż tak cię wkurzam?
Tym razem Maggie podniosła na nią wzrok.
– O mały włos nas nie skazano – powiedziała spokojnie i wróciła do zbliżenia twarzy Ginny Brier, do oczu patrzących prosto na nią. Było coś nowego, coś innego w tym zdjęciu, w tych oczach. Tylko co, do cholery?
– Ale nas nie oskarżyli – upierała się Racine.
– Wyszłyśmy z tego obronną ręką. Czasami zastanawiam się… – Zawahała się. – Czasami zastanawiam się, czy naprawdę z tego powodu tak się na mnie wściekłaś.
Maggie spojrzała na nią ponownie, spotkały się wzrokiem. Czekała, aż Racine wyrzuci z siebie to, co musi wyrzucić, chociaż i tak domyślała się, o co jej chodzi.
– O czym mówisz? – spytała mimo to.
– Czy jesteś na mnie w dalszym ciągu zła z powodu tego przecieku? Czy jesteś na mnie zła, bo się do ciebie przystawiałam?
– Jedno i drugie było nieprofesjonalne – rzuciła Maggie bez wahania i bez żadnych emocji. – A już taka się urodziłam, że nie mam zbyt wiele cierpliwości dla kolegów, którzy zachowują się nieprofesjonalnie. – Wróciła do zdjęć, ale czuła, że Racine nie przestaje na nią patrzeć. Cholera, ona wciąż czeka.
– To wszystko, Racine. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. A teraz możemy zająć się tą sprawą? – Podała jej zdjęcie. – Widzisz tu coś dziwnego?
Racine przesunęła się, Maggie czuła, że jest lekko zdezorientowana
– W jakim sensie dziwnego? – spytała.
– Sama nie wiem – odparła Maggie, przecierając oczy i czując jeszcze skutki zbyt dużej dawki scotcha. – Muszę zobaczyć inne zdjęcia z miejsca zbrodni. Mamy coś pod ręką?
Racine nawet nie próbowała szukać.
– Więc w dalszym ciągu uważasz, że nie jestem profesjonalistką? To znaczy w tej sprawie też?
Maggie odwróciła się do niej twarzą. Stały oko w oko, były niemal tego samego wzrostu. Zaczepna zazwyczaj pani detektyw czekała na odpowiedź z jedną ręką na biodrze, drugą postukiwała w zdjęcie leżące na stole. Patrzyła Maggie w oczy ze śmiałością, którą – jej zdaniem – doprowadziła do perfekcji. Pojawiło się jednak na moment coś innego – jakaś bezbronność w jej oczach, kiedy raptem mrugnęła, rzuciła wzrokiem w bok i szybko wróciła znów do Maggie, jakby musiała sobie w milczeniu przypomnieć, że nie wolno jej robić uników.
– Nie skarżę się – powiedziała w końcu Maggie. Potem z uśmiechem dodała: – Na razie.