– O’Dell powiedziała, że ten fotograf, który sprzedał zdjęcia redakcji „Enquirera”, sfotografował też chłopców Everetta, którzy wczoraj napastowali kobiety w Boston Common.
– Żartujesz. Wczoraj? – Zaczęła go pilnie słuchać. – A skąd on się wziął w Bostonie?
– Prawdopodobnie podsłuchał, jak rozmawiają o jakimś rytuale inicjacji, kiedy robił zdjęcia podczas tego spotkania w stolicy. O’Dell powiedziała, że łatwo będzie zidentyfikować tych chłopców. Kilku z nich widać na zdjęciach z Everettem podczas spotkania, istnieje więc jakiś związek.
– Nareszcie coś się wyłania. Jeśli chłopcy Everetta są zaangażowani w morderstwa, dlaczego wielebny pozwala ich fotografować?
– Może nie wie, że ktoś im robił zdjęcia?
– A jak Maggie zdobyła te zdjęcia od Garrisona?
Tully pokręcił głową. Gwen zauważyła lekki uśmiech na jego twarzy.
– Dokładnie nie wiem i prawdę mówiąc, nie chcę wiedzieć.
Zaśmiała się.
– Widzę, że już nieźle poznałeś moją przyjaciółkę.
– Powiem tylko, że chętniej niż ja omija przepisy.
– A ty lubisz wszystko robić zgodnie z regulaminem?
– Taa, staram się. Czy to źle?
– Tego nie powiedziałam.
Spojrzał na nią, jakby spodziewał się czegoś więcej, lecz nie doczekawszy się, dodał:
– Słyszałem jakieś „ale”.
– Nie, nie było żadnego „ale”. Pomyślałam tylko, jak się ma ostatnia noc do twojego umiłowania regulaminu.
Tully lekko się zaczerwienił i szybko odwrócił wzrok. Gwen poszła za jego przykładem i spojrzała przez okno. Tak, świetny ruch, Patterson, zganiła się w duchu. I ona ma doktorat z psychologii?
– Chyba powinniśmy porozmawiać o ostatniej nocy – wydusił w końcu Tully.
– Nie musimy o tym rozmawiać – powiedziała, myśląc całkiem odwrotnie. Co się z nią dzieje? – Nie chciałabym, żeby to nam w jakikolwiek sposób przeszkadzało we współpracy.
Boże, jaka jest żałosna! Skąd wzięła takie słowa? Powinna była zamilknąć, lecz jak nakręcona dalej się produkowała:
– To po prostu ta kryzysowa sytuacja.
Tully patrzył na nią wyczekująco. Nie sądziła, że będzie zmuszona to tłumaczyć, ale widać była w błędzie.
– W sytuacji kryzysowej ludzie często zachowują się tak, jak normalnie nigdy by się nie zachowali.
– My nie byliśmy w sytuacji kryzysowej.
– Nie, oczywiście że nie. To nie zdarza się podczas takiej sytuacji, tylko na skutek kryzysu.
Tully skupił się na laptopie. Nacisnął kilka klawiszy, żeby zamknąć dokument, który dopiero co otworzył, aż wreszcie, nie patrząc na Gwen, powiedział:
– Mówisz, jakbyś chciała udawać, że to nie miało miejsca.
Zerknęła na niego, szukając jakiegoś znaku, który podpowiedziałby jej, czego pragnie ten facet. Ale on patrzył w ekran komputera, a potem przeniósł wzrok na stewardesę, która mijała ich właśnie z wózkiem, jakby umierał z głodu i nie mógł się doczekać swojej paczki precli.
– Słuchaj, Tully, muszę przyznać… – Przerwała, bo coś jej przyszło do głowy. – Czy powinnam zwracać się do ciebie R.J.? A właściwie co to za inicjały?
Tully skrzywił się. Aha, kolejne potknięcie z jej strony. Och, naprawdę jest w tym dobra.
– Wszyscy znajomi mówią do mnie Tully.
Odczekała chwilę, potem uświadomiła sobie, że nic więcej nie usłyszy na ten temat. A więc koniec intymności. Ostatniej nocy chodziło tylko o seks. O nic więcej. I dlaczego tak ją to dziwi? Czyżby marzyła o czymś więcej? Dzięki Bogu, że Morrelli im przerwał.
– Co chciałaś przyznać? – spytał, podnosząc na nią wzrok. – Zaczęłaś mówić, że musisz coś przyznać.
– Tylko tyle, że nie wiem, jak się do ciebie zwracać. To wszystko – powiedziała, a wewnętrzny głos mówił jej, że potrafi znakomicie kłamać.
Ale jak niby miała przyznać, że miniona noc okazała się dla niej niespodzianką, niesamowitym przeżyciem, a potem powiedzieć: „Więc zapomnijmy o tym, okej?”. Przez całe lata udawało jej się nie komplikować sobie życia. Byłoby wstyd odrzucać teraz to wszystko dla jednego zaskakująco miłego spotkania.
– Więc mamy to zapisać na karb kryzysu? – spytał Tully, wzruszając ramionami, niezdolny ukryć cienia… no właśnie, cienia czego? Rozczarowania? Ironii?
– Tak. Myślę, że właśnie tak będzie najlepiej – odparła.
Wyobraziła sobie, że Freud znalazłby idealne określenie na to, co właśnie zrobiła, na to, co właśnie powiedziała, jak rozwiązała tę sytuację. Chociaż z drugiej strony nie wyobrażała sobie Freuda mówiącego na głos: „Gówno prawda”.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY
Tym razem Maggie pamiętała, żeby zjechać na I-95 przed płatną autostradą, dzięki czemu znalazła się na Jefferson Davis Haighway, i przejechawszy James River, uświadomiła sobie, że będzie musiała się teraz cofnąć, żeby dojechać do domu matki. Dwie wizyty w ciągu dwu dni, powinna trafić bez problemu. W końcu w tej właśnie okolicy dorastała, mieszkała tu do czasu, kiedy zostawiła to miejsce na dobre, wyjeżdżając na Uniwersytet Stanu Wirginia w Charlottensville. Nigdy nie czuła się w tym mieście jak w domu. Swoją drogą nigdzie nie czuła się jak w domu. Nigdzie, odkąd zabrakło jej ojca.
Maggie przez te wszystkie lata za nic nie mogła pojąć, dlaczego po jego śmierci matka uparła się, by przeprowadzić się z Green Bay do Richmondu. Dlaczego nie mogły zostać w domu, wśród ludzi, którzy je znali i kochali, i znajdować pociechę we wspomnieniach? Chyba że faktycznie był jakiś romans i plotki… Nie, to na pewno kłamstwo. Nawet nie dopuszczała takiej myśli. No tak, ale w takim razie dlaczego jednak się przeprowadziły? Czy matka kiedykolwiek podała jej jakiś sensowny powód?
Kathleen O’Dell brutalnie wrzuciła je w sam środek obcego i nieprzyjaznego miejsca, kompletnie nieznanego Maggie, nawet ze słyszenia. A jej jedynym wyjaśnieniem… Co? Co to było? Coś na temat zaczynania od początku, coś o nowym życiu w nowym miejscu. Tak, Kathleen O’Dell zaczynała od początku po każdej nieudanej próbie samobójstwa. Było ich tyle, że Maggie przestała je liczyć.
I oto znowu tu jest i znowu próbuje uratować swoją matkę.
Zaparkowała przed budynkiem, w którym mieszkała Kathleen, objeżdżając dużą białą ciężarówkę bagażową, która zajmowała pięć najlepszych miejsc parkingowych. Kilku robotników załadowywało wóz meblami, a niewysoki siwowłosy mężczyzna trzymał drzwi, żeby się nie zamknęły.
Dopiero wchodząc na chodnik przed domem i mijając ciężarówkę, Maggie rozpoznała kwiecistą kanapkę, którą mężczyźni upychali z tyłu. Natychmiast podniosła wzrok na pierwsze piętro, na okna mieszkania matki, i zauważyła, że zniknęły z nich zasłony. Ukłucie paniki wytrąciło ją z równowagi.
– Przepraszam – zatrzymała niewysokiego siwowłosego mężczyznę, który wyglądał na szefa przeprowadzki. – Znam te rzeczy. Co się tutaj dzieje?
– Pani O’Dell się wyprzedaje.
– To znaczy wyprowadza się?
– Na pewno gdzieś się przeprowadza, ale mówiłem pani, że się wyprzedaje.
Maggie musiała mieć bardzo skonsternowaną minę, bo mężczyzna zaczął tłumaczyć:
– Jestem Frank Bartle. – Wsadził rękę do kieszeni kurtki i wyjął swoją wizytówkę. – Al i Frank Antyki i Skarby z Drugiej Ręki. Mieścimy się na Kirby. Jeśli podoba się pani coś z tego, to będziemy sprzedawać w przyszłym tygodniu.
– Kiedy ja nie rozumiem, dlaczego ona pozbywa się wszystkiego. Pójdę na górę i zapytam ją sama, nie będę panu zawracać głowy.
– Obawiam się, że to niemożliwe.
– Obiecuję, że nie będę przeszkadzać pańskim ludziom. – Uśmiechnęła się i wystartowała do drzwi.
– Chodzi o to, że jej już tu nie ma.
Maggie poczuła ciarki na plecach.
– A gdzie jest?
– Nie wiem. Chciałem kupić kilka jej antyków. Wie pani, ozdóbki, figurki i takie tam. A dzisiaj z samego rana zadzwoniła do mnie i spytała, czy wezmę wszystko.
Maggie oparła się o drzwi.
– Dokąd pojechała?
– Nie wiem.
– Musiała przecież zostawić panu jakiś adres.
– Nic.