Изменить стиль страницы

Tully widział, jak Patterson zaciska dłoń na pomarańczowym rękawie. Dobrze. Obserwował jej palce, mając cały czas przed oczami swojego glocka. Wtem Patterson gwałtownie szarpnęła się w dół. Wprawdzie Pratt nie puścił jej włosów, lecz ona przekręciła głowę, odsuwając się od ołówka. Tully nie tracił czasu. Nacisnął spust, roztrzaskując lewe ramię chłopaka. Pratt otworzył palce. Ołówek upadł na podłogę. Doktor Patterson wbiła napastnikowi łokieć w żebra, a on wypuścił z garści jej włosy. Odsunęła się natychmiast na czworakach, a Burt siedział już na Ericu, przyciskając jego twarz do podłogi. Wściekły strażnik postawił na krwawiącym ramieniu chłopaka wielki czarny but i przystawił mu broń do skroni.

– Spokojnie, Burt. – Morrelli stał już przy nim.

Tully zawahał się, zanim podszedł do doktor Patterson. Została na podłodze, siedząc na piętach, jakby czekała na siłę, która pozwoli jej wstać. Przyklęknął przed nią, ujął jej brodę i delikatnie uniósł, żeby spojrzeć na jej szyję. Pozwoliła na to badanie, patrząc Tully’emu w oczy i ściskając go za rękę, jakby bała się, że ją za chwilę zostawi. Wytarł krople krwi z jej szyi. Ołówek tylko lekko przebił skórę.

– Będzie pani miała niezłego siniaka, pani doktor. – Spotkali się wzrokiem. Tully szukał w jej oczach strachu, ale ona już panowała nad sobą. A przynajmniej starała się zapanować i szło jej to całkiem nieźle.

– Musimy panią zabrać do gabinetu – powiedział Morrelli.

– Nic mi nie będzie – zapewniła go, posyłając Tully’emu przelotny speszony uśmiech, potem odsunęła się od niego, zabierając rękę. Nie odrzuciła jednak jego dłoni, kiedy pomagał jej się podnieść. Miała bose stopy, w tej szamotaninie zgubiła gdzieś buty.

– Ona jest Szatanem, Antychrystem. Ojciec Joseph przysłał ją, żeby mnie zabiła! – wykrzykiwał Pratt jak szalony. – Oślepliście wszyscy czy jak?

– Zabierz go do diabła – powiedział Morrelli Burtowi, który postawił chłopaka na nogi i pchnął go przed siebie, a zaraz popchnął jeszcze mocniej, kiedy Pratt zaczął znowu krzyczeć.

Tully podniósł przewrócone krzesło i przyniósł je Patterson. Machnęła ręką, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu butów. Tully zobaczył jeden z nich i wczołgał się pod stół. A kiedy wstał, Morrelli klęczał właśnie na jednym kolanie, wkładając na stopę Patterson drugi ze zgubionych butów. Trzymał jej stopę w kostce niczym książę z bajki o Kopciuszku. Tully natychmiast przypomniał sobie, jak bardzo nie lubi tego gościa, w ogóle nie lubił takich typków. Morrelli odwrócił się do niego, tkwiąc wciąż na tym cholernym kolanie, i wyciągając rękę po drugi but. Tully podał mu swoją zdobycz.

Kiedy zerknął na twarz doktor Patterson, przekonał się, że patrzyła na niego, a nie na klęczącego przed nią księcia.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY

West Potomac

Park Waszyngton

Maggie zatrzymała się przy automacie z wodą i napiła się z miniaturowej fontanny kilka porządnych łyków. Jak na listopad popołudnie było wyjątkowo ciepłe. Ledwie zaczęła biegać, a już się zgrzała, szybko więc ściągnęła bluzę i zawiązała ją w talii.

Teraz ją znów odwiązała i wytarła pot z czoła i wodę z brody, rozglądając się przy tym wokół siebie. Szukała wzrokiem kobiety, z którą wcześniej rozmawiała przez telefon i przekazała długą instrukcję, ale zapomniała dołączyć do niej swój rysopis.

Maggie znalazła w końcu drewnianą ławkę na trawiastym pagórku, dokładnie w miejscu wskazanym przez ową kobietę. Roztaczał się stąd widok na Vietnam Wall. Potem położyła stopę na oparciu ławki i zaczęła wykonywać ćwiczenia rozciągające, które rzadko robiła po biegu, bo zawsze wydawało jej się, że brak jej na to czasu. Tym razem została o to poproszona, podobnie jak o niewkładanie na siebie niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób sugerować, że jest agentką FBI. Żadnych koszulek z nadrukiem, żadnej broni rozpychającej się pod ubraniem, żadnych oznak, no i nic w kolorze granatowym. Niewskazana była nawet czapka z daszkiem ani ciemne okulary.

Maggie zastanawiała się – nie po raz pierwszy zresztą – co dobrego może wyniknąć z rozmowy z tak paranoiczną osobą. Istniała szansa, że uzyska jakąś złudną, urojoną perspektywę. Jakąś wypaczoną wizję rzeczywistości. Z drugiej strony była zadowolona, że Cunningham i senator Brier znaleźli kogoś, kto w ogóle chce mówić. Asystent z biura senatora wyśledził tę kobietę, która co prawda zgodziła się spotkać z Maggie, lecz upierała się przy zachowaniu anonimowości. Maggie nie przeszkadzała ta gra, o ile tylko rozmówczyni, była wyznawczyni Kościoła Everetta, przedstawi jej taki jego obraz, jakiego na pewno nie znajdzie w żadnych dokumentach FBI. I na pewno nie usłyszy z ust własnej matki.

W parku więcej było młodzieży niż turystów. Młodzi ludzie zajmowali chodniki, wspinali się po schodach Lincoln Memorial i krążyli wokół pomników z brązu poświęconych Weteranom z Korei i Kobietom Wietnamskim.

Wycieczki szkolne. Emma Tully też była tu na wycieczce. Widocznie listopad to w szkołach miesiąc takich eskapad, chociaż w większości przypadków ich edukacyjny charakter całkowicie się gdzieś gubił. Tak, poza uczniami było tu bardzo niewielu turystów.

I wtedy Maggie ją zobaczyła. Kobieta ubrana była w wypłowiałe, jasnoniebieskie, luźne dżinsy i koszulę ze sztruksu z długimi rękawami. Skromnie umalowaną twarz schowała za okularami przeciwsłonecznymi z dużymi szkłami. Była wysoka i chuda. Długie brązowe włosy związała w koński ogon. Z jej szyi zwieszał się aparat fotograficzny, na ramieniu miała plecak. Przystanęła, wyjęła kartkę, przyłożyła ją do ściany i przekalkowała sobie coś ołówkiem.

Wyglądała na przeciętną turystkę, członka rodziny, który oddaje hołd komuś bliskiemu, żołnierzowi poległemu na wojnie. Po zrobieniu trzech przebitek podeszła i usiadła na ławce obok Maggie. Wyciągnęła z plecaka kanapkę zapakowaną w pergamin, paczkę doritos i butelkę wody. Zaczęła jeść, w milczeniu patrząc na park. Przez chwilę Maggie zastanawiała się, czy to na pewno jej tajemniczy kontakt. Spojrzała raz jeszcze na turystów przy ścianie. Może była wyznawczyni Everetta rozmyśliła się jednak i nie przyszła?

– Zna pani kogoś z tej ściany? – nagle spytała kobieta, nie patrząc na Maggie i popijając wodę.

– Tak – odparła Maggie, spodziewając się właśnie tego pytania. – Mojego stryja, brata mojego ojca.

– Jak się nazywa?

Była to zwyczajna wymiana zdań, jaka zdarza się między dwoma obcymi sobie osobami siedzącymi na ławce w parku na wprost pomnika, który w jakiś sposób dotyczy każdego Amerykanina. Zwyczajna wymiana zdań, a przy tym jakże przebiegła.

– Nazywał się Patrick O’Dell.

Kobieta nie wykazała większego zainteresowania odpowiedzią, tylko z powrotem zaczęła jeść kanapkę.

– A pani jest Maggie – powiedziała, lekko pochylając głowę, gryząc kanapkę i obserwując grupę nastolatków, która na wzgórzu bawiła się w berka.

– Jak mam się do pani zwracać? – spytała Maggie, znając wyłącznie jej inicjały.

– Proszę do mnie mówić… – Zawahała się, wypiła łyk wody i spojrzała na butelkę. – Proszę mi mówić Eve.

Maggie zerknęła na naklejkę na butelce z wodą evian. To śmieszne. Ale w końcu imię nie ma znaczenia, jeśli tylko kobieta odpowie na jej pytania.

– Okej, Eve. – Odczekała chwilę. W pobliżu nie było nikogo, ścigająca się młodzież skupiała na sobie uwagę nielicznych spacerowiczów. – Co może mi pani powiedzieć o Everetcie i jego tak zwanym Kościele?

– Cóż… -Przeżuwała chrupki, częstując Maggie, która skorzystała z zaproszenia. – Kościół to tylko przykrywka, żeby zdobyć dotacje, zgromadzić pieniądze i broń. Ale on nie ma zamiaru zapanować nad światem ani przejąć rządów w żadnym kraju. Głosi słowo Boże tylko tym, którzy chcą go słuchać.

– A więc nie chce przejąć władzy, czy choćby terroryzować rządu? To czego chce?

– Władzy, oczywiście. Władzy nad swoim małym światem.