Zapalił światło.
– Może to coś, czego używa się w magii albo w teatrze? – zasugerowała Maggie. – Może znajdziemy odpowiedź w sklepie z dziwacznymi gadżetami albo w pracowni kostiumów.
– Może. Zastanawia mnie jednak, czy on używa tego, ponieważ to zmyślny gadżet, czy po prostu dlatego, że ma to cały czas pod ręką.
– Moim zdaniem to pierwsze. – Maggie uniosła znowu slajd. – Ten facet lubi zwracać na siebie uwagę. Lubi urządzać przedstawienia.
Kiedy wróciła wzrokiem do Ganzy, grzebał znowu w rozłożonych na blacie dokumentach. Wskazał na kopię zniszczonego kawałka papieru znalezionego w gardle wyłowionej dziewczyny.
– Żadnych dokumentów, żadnej kapsułki, żadnych monet. Co to jest w takim razie?
Mimo zgnieceń widać było, że to jakiś plan z listą dat i miejscowości. Maggie wyciągnęła inną kartkę z kieszeni swojej kurtki.
– Poznajesz? – spytała, rozwijając kopię ulotki Kościoła Duchowej Wolności. Tej, którą Tully znalazł po sobotnim spotkaniu modlitewnym wielebnego Everetta. Z jednej strony znajdowała się lista z datami i nazwami miast, czyli plan jesiennych spotkań. – Spójrz na pierwszego listopada. W tamtym tygodniu spotkanie miało się odbyć w Centrum Rekreacyjnym Falls Lake w Raleigh, w Karolinie Północnej. Nie mów mi, że to przypadek, bo wiem…
– Taa, taa, ja też wiem. Nie wierzysz w zbiegi okoliczności. A jak ma się do tego ta bezdomna? Nie było w pobliżu żadnego spotkania. Jeśli Prashard nie pomylił się we wstępnej ocenie, została zamordowana także w sobotę w nocy.
– Jeszcze tego nie rozgryzłam.
– Maggie, to wszystko wskazuje tylko, że ktoś chce, byśmy zobaczyli, że Everett ma z tym jakiś związek. Zabójstwo córki senatora Briera wygląda jak zemsta za śmierć tamtych chłopców w domu letniskowym. Ale pozostałe, ta topielica, ta bezdomna… – Ganza machnął ręką nad rozłożonymi zdjęciami, raportami i faksami. – To znaczy tylko, że ktoś chce nas doprowadzić do Everetta. Ale nie znaczy, że on maczał w tym palce.
– Och, on z pewnością maczał w tym palce – rzuciła Magie, zdumiona złością w swoim głosie. – Nie wiem jak ani dlaczego, ale coś mi mówi, że wielebny Everett jest w pewnym sensie odpowiedzialny za to wszystko. Może nie bezpośrednio, ale jest.
– A może bezpośrednio – powiedziała Racine, pojawiając się w drzwiach. Jej jasne sterczące włosy potargał wiatr, twarz miała zarumienioną i właśnie łapała oddech. Weszła, trzymając w ręku egzemplarz „National Enquirer”. Na okładce znajdowało się zdjęcie Ginny Brier, która trzyma się za ręce z wielebnym Everettem. Nie patrząc na gazetę, Racine wyrecytowała podpis: – Chwilę przed śmiercią córka senatora podczas spotkania modlitewnego. Prawa autorskie… nasz dobry znajomy pieprzony Benjamin Garrison.
– Garrison? – Maggie się nie zdziwiła. Spotkała go tylko przelotnie przy pomniku, ale nie wzbudził jej zaufania, a przede wszystkim nie ufała jego motywom.
– Okej, czyli Everett poznał Ginny Brier. Ale nie ma żadnych obciążających go dowodów. Nic się nie stało. Wiedzieliśmy już wcześniej, że tam była. Po co ta para w gwizdek, Racine?
– Och, dalej jest dużo ciekawiej. – Racine gwałtownie rozerwała pismo, by dostać się do środka, i szybko wygładziła zgniecenia, by wreszcie pokazać im właściwą stronę. Tym razem Maggie i Ganza podeszli bliżej.
– Sukinsyn – mruknął Ganza.
– Powinnam była wiedzieć, że nie można ufać draniowi – rzuciła Racine przez zaciśnięte zęby.
Maggie aż jęknęła. Stronę gazety zapełniały zdjęcia z miejsca zbrodni, zdjęcia ciała Ginny Brier, tylko czarne kwadraciki zakrywały intymne obszary na jej ciele. Ale niczym nie zasłonięto całej koszmarnej reszty. Niczym nie zasłonięto tych przerażających oczu – zamrożonych w czasie, szeroko otwartych oczu.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY
Eric Pratt słyszał i czuł, jak mu się łamią paznokcie, kiedy wbił je w rowki w swoich kajdankach. Stało się to jego nowym zwyczajem, którego jedyna korzyść polegała na tym, że dzięki temu nie wbijał ostrych paznokci w swoje ciało.
Powinien być wdzięczny strażnikowi, który pozwolił mu trzymać razem ręce i nie przypiął ich z obu stron do jego boków. Ci, którzy go trzymali w niewoli, źle odczytali jego grzeczne zachowanie, może nawet doszli do wniosku, że nie jest groźny. Chociaż nie do końca, pobrzękiwał bowiem kajdankami wokół kostek, przypominając sobie o ich istnieniu. Poprawił się na krześle. Nie wolno mu się tak wiercić. Dlaczego nie może usiedzieć spokojnie?
Gdy tylko ta kobieta weszła do pokoju, Eric zalał się zimnym potem. Przedstawiła się jako lekarka, ale on wiedział swoje. Była drobna, dobrze ubrana, mniej więcej w wieku jego matki, ale bardzo atrakcyjna. Była zrównoważona i pewna siebie, i nie przeszkadzały jej w tym wysokie obcasy. Kiedy skrzyżowała nogi, usiadłszy na metalowym składanym krześle, jego wzrok powędrował ku jej nogom. Miała gładkie, jędrne łydki, widział też fragment jej ud, i pod tym względem nie przypominała jego matki.
Wyjaśniła mu powód swojej wizyty. Zerkał na jej usta, ale nie słuchał. Wiedział przecież, po co przyszła. Wiedział w momencie, kiedy stanęła w drzwiach.
Była ubrana w słoneczne barwy. Jej rudawoblond włosy mówiły same za siebie. Otaczały jej twarz jak promienie słońca. Jej oczy były, oczywiście, ciepłe i zielone, była spokojna i ujmująca, mówiła spokojnym hipnotycznym głosem, a jej ciało kusiło i zbijało z tropu. Ojciec Joseph przeszedł samego siebie. Przysłał mu wizję wprost z opisu Apokalipsy św. Jana. Czyżby naprawdę wierzył, że Eric jej nie pozna?
Czuł pot na swych plecach. Jej głos szumiał mu w uszach, nie odróżniał słów, była to melodia – pieśń śmierci Szatana, piękna i fascynująca. Ale on nie pozwoli się zahipnotyzować. Nie pozwoli się wciągnąć i zniewolić. Jednak ona była dobra. Och, była bardzo dobra z tym swoim uprzejmym uśmiechem i seksownymi nogami. Gdyby nie był przygotowany przez wizytę Brandona, dałby się złapać w tę sieć, zostałby wchłonięty, zanim by sobie zdał sprawę z prawdziwego powodu jej wizyty.
Klik, klik – jego paznokcie rozdrapywały metal. Jeden z palców zaczął już krwawić. Czuł to, ale trzymał ręce na kolanach, udawał, że nic się nie dzieje, udawał, że strach go nie ściska, nie wali w ściany jego żołądka i nie próbuje go udusić.
Spojrzał jej w oczy, zobaczył jej uśmiech i szybko się odwrócił. Czy to jej sekretna broń? Jeśli nie zahipnotyzuje go głosem, będzie próbowała to samo zrobić wzrokiem? Był ciekaw, w jaki sposób chce go zabić. Lustrował ją oczami od stóp do głów, szukając jakiegoś zgrubienia pod jej ubraniem.
Z całą pewnością strażnicy bez problemu wpuścili ją tu ze wszystkim, co tylko nie było zbyt widoczne. Nie chcą w nic się mieszać, udają ślepych i głuchych, byle tylko pozory były zachowane. Nie powstrzymają jej, nawet gdyby mogli to uczynić, po prostu spóźnią się z interwencją. W końcu Ojciec mówił, że kobiety ubrane w słońce mają specjalną moc, jak głosi Ewangelia według św. Jana oraz Apokalipsa św. Jana, 12,1-6. A ta kobieta była światłem. Była ciemnością. Była dobrem i złem. Była wysłanniczką Szatana i mogła bez trudu zmieniać oblicze.
Eric przypomniał sobie artykuł z gazety, który Ojciec czytał im parę miesięcy wcześniej. Nikt z członków Kościoła nie miał dostępu do gazet i czasopism. Nie było takiej potrzeby, skoro Ojciec wziął na siebie ciężar dostarczania im tych wiadomości, które były istotne, ze źródeł, którym ufał.
Teraz Eric przypomniał sobie opowieść o zagranicznym dyplomacie, który przyjechał do Stanów z jakiegoś imperium zła. Eric nie zapamiętał nazwy tego kraju. Dyplomata ów został zamordowany w pokoju hotelowym. Mówiono, że kobieta, która go zabiła, siedziała na nim okrakiem i czekała, aż się podnieci, i wtedy podcięła mu gardło. Ojciec posłużył się tym jako przykładem wymierzonej sprawiedliwości. Czy to ten artykuł zasugerował mu, żeby przysłać do Erica kobietę?
Zauważył, że wysłannica Szatana postukuje ołówkiem w leżący na stole notes, który był całkiem pusty, bez jednego zapisanego słowa. Ołówek był świeżo naostrzony, końcówka sterczała jak ostrze sztyletu. Dochodziły do niego niektóre ze słów kobiety, na przykład „pomoc” i „współpraca”. Ale on wiedział swoje. Nie da się wciągnąć przez jej zaszyfrowane słowa. Równie dobrze mogła mówić: „zabić” i „okaleczyć”. I tak znał ich prawdziwe znaczenie.