Изменить стиль страницы

– Tłumaczy więc także instynkt, który nakazuje sięgnąć po karabin, kiedy jest się w pułapce pełnej broni, a wokół roi się od wrogów. A oni położyli się i czekali na śmierć. – Maggie wzruszyła ramionami. – Czyli wracam do pierwszego pytania: dlaczego położyli się i czekali na śmierć?

– No to ja wracam do pierwszej odpowiedzi. – Gwen uśmiechnęła się. – Strach, oni się bali. Ktoś ich przekonał, że nie mają innego wyjścia.

– Popatrzyła, jak Maggie tuli szklaneczkę z alkoholem. – Sama to wiesz, prawda? Przecież nie mówię ci nic nowego. Wiesz, jak to działa, przecież mówimy o abecadle. Więc dlaczego tak naprawdę chciałaś się ze mną spotkać? O czym naprawdę chcesz pogadać?

Zapadła cisza. Zazwyczaj Gwen nie pozwalała na tak przeciągłą ciszę.

– Szczerze mówiąc – Maggie sięgnęła po jadłospis – jestem bardzo, ale to bardzo głodna. – Podniosła jednak wzrok i w odpowiedzi na zmarszczone czoło Gwen wysiliła się na cienki uśmiech. – Chcę tylko pobyć trochę z przyjaciółką, okej? Nic więcej. Z kimś kto żyje, oddycha i jest cudowną przyjaciółką, którą absolutnie kocham i podziwiam.

Tym razem Gwen zajrzała w brązowe oczy Maggie. Była w nich powaga, nawet odrobina wzruszenia, które kazało Maggie schować się za jadłospisem. Gwen zrozumiała, że przyjaciółka stara się ukryć swoją bezbronność, która za bardzo wypłynęła na powierzchnię, bezbronność, którą twarda Maggie O’Dell uczyła się zachowywać dla siebie i kryć przed wzrokiem innych, nawet przed swoimi cudownymi, żyjącymi i oddychającymi przyjaciółmi.

– Radzę ci spróbować burgera z orzesznika – powiedziała Gwen, wskazując na menu.

– Burgera? Taki smakosz jak ty poleca burgera?

– Bo to nie jest byle burger, ale najlepszy burger w mieście.

Zobaczyła, że Maggie się uspokoiła. Jej uśmiech nie był już wymuszony. Niech jej będzie, Gwen pociągnie ją za język następnym razem. Tego wieczoru zjedzą burgery, wypiją parę drinków i będą po prostu żyjącymi, oddychającymi przyjaciółkami.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Musiał usiąść. Tym razem mgła zdawała się gęściejsza. A może wziął za dużo tej mikstury? Miała go tylko wzmocnić, pomóc mu lepiej widzieć w ciemności. Nie chciał czegoś takiego jak ta mgła. Musiał usiąść. Tak, usiąść i czekać, aż odpłynie sprzed jego oczu.

Usiądzie więc i skupi się na oddychaniu, jak go uczono. Nie będzie się złościł. Zaraz. Czy to naprawdę złość? Może frustracja. Rozczarowanie, tak, rozczarowanie, ale nie złość. Złość to negatywna energia, a on jest ponad to. Nie, to zwykła frustracja. Ostatecznie ma do niej powody. Był przekonany, że tym razem potrwa to dłużej. W końcu ona bardzo się starała. A on znów był niemal pewny, że za trzecim razem to widział. Tak, był zupełnie pewien, że widział to światło w jej oczach, to migotanie, ten błysk, ten moment, gdy życie ucieka z ciała. Owa sekunda, kiedy brała swój ostatni wdech. Tak, widział to, był tak blisko.

Teraz minie parę dni, może nawet tydzień, nim znowu spróbuje. Tracił już cierpliwość. Dlaczego, kurwa, poddała się tak szybko? Potrzeba mu tylko jeszcze jednej okazji. Był tak blisko. Tak blisko, że nie chciał dłużej czekać.

Ścisnął zeszyt, uspokajał się dotykiem miękkiej skórzanej oprawy. Usiadł na twardej ławce w mrocznym kącie dworca, nie zwracając uwagi na zgrzyt hamulców hydraulicznych, niekończące się stukanie obcasów, przesuwające się ciała. Wszyscy się tak cholernie spieszyli do jakiegoś celu.

Skupiony na unoszącej się mgle, zamknął oczy i słuchał. Nienawidził hałasu. Jeszcze bardziej nienawidził zapachów: smrodu benzyny i tego czegoś, co śmierdzi jak przemoczone brudne skarpety. I zapachu ludzi. Tak, smrodu ludzkich ciał, tych dupków, którzy zostawili swoje kartonowe domy, żeby pożebrać tu o drobniaki. Bezwartościowe dupki.

Uniósł powieki, zadowolony, że widzi coraz wyraźniej. Mgła wreszcie gdzieś się ulotniła. Przypatrywał się jednemu z tych bezwartościowych dupków, który sterczał przy automacie i niecierpliwie zaglądał, czy nie wypadną z niego jakieś grosze. Czy to kobieta? Trudno powiedzieć. Zapewne postać miała na sobie wszystko, co posiadała, tych kilka warstw brudów, cały cholerny majątek ludzkiego śmiecia. Mankiety spodni ciągnęły się za nią, spowalniając jeszcze jej bezmyślne szuranie po kamiennej posadzce. Na głowie miała przekrzywioną podartą i rozciągniętą wełnianą czapkę, spod której wyglądały brudne jasne włosy sterczące niczym siano. Tchórz, tchórz. Żadnego instynktu przeżycia. Żadnej godności. Żadnej duszy.

Odłożył zeszyt na kolana, a ten otworzył się na stronie, gdzie zostawił zakładkę, niewykorzystany bilet lotniczy, którego ważność dawno wygasła. Był zagnieciony na rogach, wymięty. Chciał, żeby zeszyt przyniósł mu ukojenie, wyciszył wewnętrzny niepokój, to nienawistne rozedrganie, które nie pozwalało mu być sobą. Tak już bywało, słowa prowadziły go i inspirowały, pokazywały kierunek i podpowiadały usprawiedliwienie. Jego dłonie już się uspokoiły.

Obciągnął mankiet koszuli, zakrywając zaschniętą krew. Nieźle go podrapała. Bolało jak diabli, ale da sobie z tym radę. Potem umyje ręce. Teraz potrzebuje poczucia spełnienia i uzasadnienia. Musi się uspokoić i znaleźć w sobie cierpliwość. A jednak jego myśli krążyły bezustannie wokół tego, że znalazł się tak blisko celu. Nie chciał już czekać. Żeby tylko znalazł jakieś rozwiązanie i nie musiał czekać.

I wtedy właśnie ta nędza w przekrzywionej czapce podstawiła mu pod nos śmierdzącą rękę w rękawiczce.

– Da pan dolara czy dwa?

Podniósł wzrok, spojrzał na jej umazaną gębę i uświadomił sobie, że jest dość młoda, może nawet była kiedyś atrakcyjna, nim pokryła się brudem i zgnilizną, nim przesiąkła kwaśnym smrodem. Patrzył w jej oczy – były czyste, krystalicznie niebieskie. I było w nich światło. Żadnej beznadziejnej rozpaczy. Jeszcze nie. Może więc wcale nie będzie musiał czekać.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Newburgh Heights, Wirginia

Zimny wiatr szczypał Maggie, mimo to biegła dalej, witając go przyjaźnie. Śmierć Delaneya wywołała w niej emocje, których się nie spodziewała, na które nie była przygotowana. Pogrzeb przyjaciela uwolnił lawinę wspomnień z dzieciństwa, wspomnień, które z takim trudem po długiej walce zdołała odsunąć za bezpieczną granicę. Bitwa, jaką toczyła, żeby je tam zatrzymać, najpierw wyczerpała ją, a zaraz potem rozzłościła. Zdumiewające, jak bardzo męczące są te wspomnienia sprzed lat, i jak wiele sił się traci, by zmieść je z powierzchni, głęboko ukryć, żeby nikt nie domyślił się, jak łatwo Maggie może eksplodować. Nikt poza Gwen.

Maggie wiedziała, że przyjaciółka wyczuła jej nastrój, choć tak skrzętnie się maskowała. To było jedno z przekleństw ich przyjaźni, przynosiło bowiem tyle samo spokoju co rozdrażnienia. Czasami zastanawiała się wręcz, czemu, do diabła, Gwen w ogóle ją znosi, a czasami nie chciała znać odpowiedzi na to pytanie. Była po prostu wdzięczna za mądrą, kochającą mentorkę, która wystarczy, że raz spojrzała jej w oczy, i już wiedziała, jak bardzo się w niej gotuje. I zawsze potrafiła wzniecić w niej siłę i dobro, co już graniczyło z psychologiczną magią. Przecież tego wieczoru Gwen zrobiła tak bez jednego choćby słowa. Oby teraz Maggie zdołała wytrwać przy tej sile.

Kiedy została psychologiem kryminalnym, przypuszczała, że nauczy się układać w odpowiednich przegródkach swoje uczucia i emocje, oddzielać nieodłącznie związane z pracą koszmary i obrazy od dnia codziennego, zdoła odseparować działalność agentki od życia osobistego. Wprawdzie w Quantico nie uczyli takich rzeczy, ale skoro tak właśnie postąpiła ze wspomnieniami i obrazami z dzieciństwa, dlaczego nie miałoby jej się udać z pracą? Problem w tym, że za każdym razem, kiedy zdawało jej się, że ma już tę technikę w małym palcu, któraś z przegródek zaczynała przeciekać. Wkurzała się tym jak diabli, zwłaszcza że Gwen zawsze wiedziała, o co chodzi, cokolwiek Maggie by robiła, żeby ukryć przed nią prawdę.