– To była kapsułka z cyjankiem potasu, około dziewięćdziesiąt procent, z dodatkiem wodorotlenku potasu, odrobiną węglanu i nutką chlorku potasu.
– Czy trudno jest teraz zdobyć cyjanek potasu?
– Nie za bardzo, bo wiele branż przemysłowych z niego korzysta. Zazwyczaj stosuje się go jako środek czyszczący albo utrwalacz. Używa się go w produkcji tworzyw sztucznych, podczas procesu wywoływania zdjęć, a nawet do odkażania statków. W kapsule, którą wypluł ten chłopak, było jakieś siedemdziesiąt pięć miligramów cyjanku potasu, co przy prawie pustym przewodzie pokarmowym powoduje niemal natychmiastowy koniec. Po prostu ustaje oddychanie. Oczywiście wszystko to zaczyna się w momencie, gdy kapsułka rozpuszcza się, co moim zdaniem jest kwestią minut. Ta trucizna pochłania tlen ze wszystkich komórek. To mało przyjemna śmierć. Jej ofiary, walcząc z nią, niemal wywracają wnętrzności na zewnątrz.
– To nie lepiej wsadzić sobie lufę do ust? Przecież tak właśnie zabija się większość nastolatków. – Maggie dostała gęsiej skórki, wyobrażając sobie owe dwa rodzaje śmierci.
Ganza zaś uniósł brwi, słysząc zniecierpliwienie i sarkazm w jej głosie.
– Znasz odpowiedź równie dobrze jak ja. Z psychologicznego punktu widzenia o wiele łatwiej połknąć pigułkę, niż nacisnąć spust, zwłaszcza jeżeli wcale ci się do tego nie pali.
– Czyli sądzisz, że to nie był pomysł tych chłopców?
– A ty?
– Chciałabym, żeby to było takie proste. – Przeczesała włosy palcami, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że jest potargana. – W tym domu znaleziono też aparat nadawczo-odbiorczy, więc najpewniej z kimś się kontaktowali, ale jeszcze nie wiemy z kim. A pod podłogą odkryto ogromny arsenał.
– Ach tak, arsenał. – Ganza otworzył teczkę z dokumentami i przekartkował je. – Udało nam się odnaleźć numery seryjne kilkunastu sztuk broni.
– Szybko. Jak rozumiem, to broń kradziona, a nie kupiona legalnie, mam rację?
– Niezupełnie. – Wyjął coś z teczki. – To ci się raczej nie spodoba.
– Dawaj.
– Broń pochodzi ze składu w Forcie Bragg.
– Czyli została skradziona.
– Tego nie powiedziałem.
– To co chcesz powiedzieć? – Podeszła, stając u jego boku i spoglądając przez jego ramię na dokument.
– Wojsko nie zgłosiło żadnego braku, nie byli tego świadomi.
– Jak to możliwe?
– Złożyli tę broń przed wielu laty, odesłali do magazynu. A więc osoba, która ją zdobyła, musiała posiadać jakieś bardzo ważne zezwolenie, dotarła do tej broni oficjalną drogą.
– Chyba żartujesz!
– Dalej jest jeszcze ciekawiej. – Podał jej kopertę z pieczątką Archiwum i kazał jej otworzyć.
Maggie wyjęła z koperty kilka kartek. Znajdował się wśród nich dokument wydany przez stan Massachusetts, przyznający tytuł własności około pięciu hektarów ziemi oraz domu i prawo do korzystania z nabrzeża rzeki Neponset.
– Świetnie – rzuciła Maggie. – A więc ziemia została podarowana jakiejś organizacji non profit. Ci dranie potrafią zamazywać ślady.
– Normalka – stwierdził Ganza. – Wiele grup przestępczych przepuszcza swoją broń, pieniądze, budynki i ziemię fikcyjną drogą, na przykład przez organizacje non profit. Zwykle są to charytatywne fundacje lub związki wyznaniowe, które z litery prawa nie prowadzą żadnej działalności gospodarczej i utrzymują się z datków. Dzięki temu nie muszą płacić podatków i mogą zagrać na nosie rządowi, którego ponoć tak nienawidzą. Zwykle jednak tylko na tyle starcza im odwagi.
– Ale tej grupie nie chodzi o uchylanie się od podatku, oni są niebezpieczni. Ktokolwiek się za tym kryje, to jakiś maniak, który nie waha się poświęcić życia swoich ludzi… jeszcze dzieci. – Wciąż patrzyła na dokument. – I co to za Kościół Duchowej Wolności? Nigdy o nim nie słyszałam. – Zerknęła na Ganzę, który tylko wzruszył ramionami. – W co się ten Delaney wpakował, do licha?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Szczerze mówiąc, Justin był zły, że musiał zostać na modlitwie. W końcu naharował się cały dzień, żeby zebrać ten tłum. Czy nie należy mu się za to odpoczynek? Był wykończony i umierał z głodu. Czy jest możliwe, by Ojciec jakimś cudem ich namierzył, gdyby po cichu wymknęli się z Alice? No tak, Alice na to nie pójdzie. Żyła tylko dla tych wyjców, i zdaje się, że naprawdę wzięło ją to całe śpiewanie, klaskanie i obściskiwanie się. Chociaż i on nie miał nic przeciw temu ostatniemu. A tego wieczoru udało im się namówić do przyjścia kilka fajnych laseczek.
Brandon rozmawiał właśnie z blondynkami. Wskazywał przy tym na jedną z granitowych ścian, tę, na której wyryte były napisy: „Wolność Słowa”, „Wolność Religii”, „Wolność od Pożądania”, „Wolność od Strachu”. Justin słyszał je wielokrotnie z ust Ojca, zwłaszcza gdy ten rozkręcał się na temat rządu i jego knowań, służących podporządkowaniu sobie ludzi. Przez chwilę sądził nawet, że to właśnie wielebny jest autorem tych haseł.
Dziewczyny wyraźnie połykały słowa Brandona, cokolwiek im wciskał. Ta wysoka, Emma, bez przerwy zarzucała do tyłu włosy i przekrzywiała głowę w sposób, którego nastolatki uczą się z durnych babskich pism i stron internetowych. Pewnie i tam uczą się tego pieprzonego zalotnego chichotu.
– Hej, Justin.
Ktoś klepnął go w ramię. Odwrócił się i zobaczył Alice wraz z ciemnooką Ginny. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był ogromny bajgiel i puszka coli w rękach Ginny. Zapach bajgla wywołał burczenie w jego żołądku. Dziewczyny zaśmiały się zgodnie. Ginny podała mu obwarzanek.
– Chcesz kawałek?
Zerknął na Alice, czy aby nie ma nic przeciwko, ale ona patrzyła w innym kierunku, poszukując kogoś wzrokiem. Natychmiast przyszło mu do głowy, że szuka Brandona.
– Jednego gryza – odparł.
Pochylił głowę, wbił zęby w miękki precel trzymany przez Ginny i oderwał kawałek. Tak mu smakowało, że chciał poprosić o więcej, ale Ginny sama zajęła się jedzeniem, odgryzając dokładnie w tym miejscu, gdzie on, a potem oblizała wargi, patrząc mu prosto w oczy. Jezu! Ona się do niego przystawia! Sprawdził, czy Alice coś zauważyła, ale akurat machała do kogoś. Obejrzał się i zobaczył Ojca w otoczeniu kilku starszych kobiet i jednego czarnego mężczyzny. Tuż za nimi kroczyło trzech ochroniarzy postury Arnolda Schwarzeneggera.
Przyszło mu do głowy, że Ojciec przypomina bardziej gwiazdę filmową niż księdza. Wcześniej, w autokarze, widział nawet, jak Cassie, piękna czarnoskóra asystentka Ojca, nakłada mu na twarz podkład. Pewnie też czesze go. Ojciec naprawdę poświęcał się w imię tych spotkań modlitewnych. Na co dzień zaczesywał przydługie czarne włosy do tyłu, ale tego dnia miał porządną fryzurę zakrywającą uszy i układającą się miękko na kołnierzu. Modnie, ale bez przesady. Potem, podczas spotkania, kiedy wpadał w jeden z tych swoich, jak je nazywał, „wzniosłych momentów”, kosmyki włosów spadały mu na czoło, przywołując w pamięci Justina obraz Elvisa Presleya w transie. Ciekawe, co powiedziałby Ojciec na takie porównanie. Zapewne nie miałby nic przeciw temu, żeby wzorem wielkiego rockmana nazywano go Królem.
Poza tym Ojciec przypominał też dobrze opłacanego dyrektora. Tego wieczoru miał na sobie popielaty garnitur, białą koszulę i czerwony jedwabny krawat. Jego garnitury zawsze sprawiały wrażenie drogich. Justin znał się na tym, tak samo ubrałby się jego ojciec. Pewnie wielebny dał za te ciuchy kilka tysięcy dolarów. Spinki przy mankietach były ze złota, do tego oczywiście rolex i złota spinka do krawata. Były to prezenty od zamożnych ofiarodawców. Justin wkurzał się na myśl o tym. Ciekawe, jakim cudem zawsze znajdował się ktoś, kto fundował kosztowną biżuterię, a gdy chodzi o papier toaletowy, to musieli zamiast niego używać kawałków starych gazet, i to zbyt małych, by zagnieść je w kulkę i strzelić gola w lidze szkolnej.
Słońce właśnie zaszło, na niebie pozostały tylko różowopurpurowe smugi, ale Ojciec nie zdjął przeciwsłonecznych okularów. Pozbył się ich dopiero wtedy, gdy podszedł do grupki Justina. Uśmiechnął się do Alice, wyciągając ku niej obie ręce i oczekując od niej identycznego gestu. Justin patrzył, jak ręce wielebnego połknęły dłonie Alice, jak jego palce owinęły się wokół jej nadgarstków i pieściły je.