Изменить стиль страницы

Maggie westchnęła i zamknęła oczy. Niech to szlag trafi! Nie chciała tego słyszeć. Otworzywszy oczy, zobaczyła, że Greg uśmiecha się do niej.

– Może pojechałabyś ze mną? Zaczekam, aż się pozbierasz.

– Nie, Greg.

– Spotykam się z bratem i jego nową żoną. Przenocujemy w ich hotelu.

– Greg, nie…

– Daj spokój, przecież wiesz, że Mel cię uwielbia. Na pewno bardzo się ucieszy, gdy cię zobaczy.

– Greg.

Chciała mu oświadczyć, że najpewniej już nigdy nie spotka się z nim ani z Melem. Że ich małżeństwo skończyło się i nie ma drogi powrotu. Rozwód naprawi pomyłkę, jaką popełnili przed laty, łącząc się ze sobą, choć nie odda straconego czasu.

Lecz te szare wilgotne oczy przemieniły jej złość w smutek. Pomyślała o Delaneyu i jego żonie Karen, która tak bardzo miała mu za złe jego pracę. Tak samo było z Gregiem i Maggie. Dlatego powiedziała:

– Może innym razem, dobra? Późno już, a ja jestem kompletnie wypluta.

– Dobra – odparł z wahaniem.

Przez chwilę bała się, że Greg ją pocałuje. Spuścił wzrok z jej oczu na wargi, i było to tak intensywne, że Maggie aż zesztywniała. I nagle uprzytomniła sobie, że wcale by się nie broniła, co ogromnie ją zdumiało. Co się z nią dzieje, do diabła?

No, nie ma co za bardzo się przejmować, pomyślała. Zresztą Harvey zaczął znowu powarkiwać, co skutecznie ukróciło intymne zapędy Grega.

Krzyknął na psa, potem uśmiechnął się znów do Maggie.

– Przynajmniej nie potrzebujesz ochroniarza. – Odwrócił się i ruszył w kierunku samochodu, lecz zaraz odwrócił się do niej. – Byłbym zapomniał. – Wyciągnął plik pogniecionych kartek z wewnętrznej kieszeni marynarki. – To pewnie wywiało z twoich śmieci. Straszny był dziś wiatr.

– Z tymi słowy podał jej coś, co rozpoznała jako kilka podartych reklam, wyciągi z karty kredytowej i notatkę na temat subskrypcji „Smart Money”. – Może powinnaś mieć szczelniejsze pokrywy.

Jakie to typowe dla Grega, tego praktycznego i pedantycznego Grega, który nie przepuści żadnej okazji, żeby ją poprawić lub coś jej doradzić.

– Gdzie to znalazłeś?

– Pod tamtym krzewem. – Wskazał na wawrzyn rosnący wzdłuż jednej ze ścian domu i ruszył w stronę wozu. – Cześć, Maggie.

Pomachał jej i wsiadł do samochodu, a ona obserwowała to wszystko, bezbłędnie przewidując jego kolejne ruchy, choćby to, że przejrzy się w tylnym lusterku, a potem pogłaszcze swoją idealną fryzurę. Zaczekała, aż jego mercedes zjedzie na ulicę i zniknie jej z oczu, i wraz z Harveyem obeszła garaż. Natychmiast zapaliły się automatycznie włączane światła, ukazując dwa pojemniki na śmieci. Stały dokładnie tam gdzie zawsze, jeden przy drugim, bezpiecznie wsparte o ścianę, a każdy z nich miał szczelnie zamkniętą pokrywę.

Maggie zerknęła na zgniecione kartki. Podarła to, co ważne, żeby się potem nie denerwować. Zawsze była z tym ostrożna. A jednak fakt, że ktoś grzebał w jej śmieciach, bardzo niepokoił. Co takiego ktoś spodziewał się tam znaleźć?

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Waszyngton

Ben Garrison wrzucił swój worek marynarski do mieszkania. Coś tam śmierdziało. Czyżby znowu zapomniał wyrzucić śmieci?

Przeciągnął się i stęknął głośno. Bolały go plecy, w głowie pulsowało. Pomasował prawą skroń, zdumiony, że wciąż znajduje ją na miejscu. Cholera! Bolało jak diabli. Dobrze chociaż, że włosy zakrywały to miejsce. Nie żeby się bardzo przejmował. Po prostu nie znosił, kiedy ludzie go wypytywali, choć nie był to ich interes. Na przykład ta wyszczekana stara dziwka w metrze, która siedziała obok niego. Wścibska suka cuchnęła jak śmierć. Dlatego wysiadł wcześniej, niż zamierzał i złapał taryfę, którą przyjechał do domu. Rzadko pozwalał sobie na taki luksus. Taryfy są dla palantów.

Teraz miał tylko jedno marzenie: walnąć się na łóżko, zamknąć oczy i spać. Ale najpierw musi się upewnić, czy udało mu się zrobić jakieś dobre zdjęcia, bo inaczej nic z jego marzeń. Do diabła, sen też jest dla palantów.

Chwycił worek, wysypał jego zawartość na blat kuchenny i potężnymi dłońmi złapał trzy kasety z filmami, zanim stoczyły się na ziemię. Potem zaczął układać czarne pojemniki według dat i godzin zanotowanych na pokrywkach.

Pięć z siedmiu rolek pochodziło z tego dnia. Nawet sobie nie zdawał sprawy, że tyle nastrzelał. Światło było jego największym problemem. Wokół pomnika w jednym miejscu było zbyt ciemno, w innym zaś aż raziło w oczy. Większość czasu spędził w różnych ponurych kątach, gdzie mimo ryzyka musiał posłużyć się lampą. Dobrze, że przynajmniej odpłynęły chmury, które podczas dnia zasłaniały niebo. Może więc szczęście zaczyna mu w końcu dopisywać.

W tym zawodzie tyle zależy od przypadku. Prowadził nieustanną walkę z przeciwnościami, starał się je choćby w niewielkim stopniu ograniczyć. Niestety, ciemność to ciemność i czasem nawet superfilm czy nowa lampa z podczerwienią nie przebiją się przez czerń.

Zebrał kasety z filmami i ruszył do garderoby, w której urządził sobie ciemnię. Wtedy rozdzwonił się telefon. Ben zawahał się, ale ostatecznie postanowił nie podnosić słuchawki. Przestał odpowiadać na telefony parę miesięcy temu, kiedy zaczął do niego wydzwaniać jakiś czubek. Mimo to przystanął, by wysłuchać automatycznej sekretarki, która włączyła się, prosząc o zostawienie wiadomości.

Ben czekał nerwowo, zastanawiając się, jaką bzdurę usłyszy tym razem. Tymczasem odezwał się znajomy głos:

– Garrison, mówi Ted Curtis. Mam twoje zdjęcia. Są dobre, ale moi chłopcy robią takie same. Potrzeba mi czegoś nowego, czego nie ma nikt inny. Zadzwoń, jak będziesz miał coś takiego, okej?

Ben mało co nie rzucił kasetami o ziemię. Każdy palant chciał coś wyjątkowego, jakieś pieprzone rewelacje. Minęły już dwa lata od chwili, gdy jego zdjęcia martwych krów rozpętały tę całą historię o epidemii wąglika. Był zresztą już wcześniej na fali, jakby miał na drugie imię Szczęściarz. Tak przynajmniej tłumaczył sobie fakt, że akurat znalazł się blisko tamtego tunelu, kiedy księżna Diana zginęła w wypadku. A czy to nie szczęście pchnęło go do Tulsy w dniu wybuchu bomby w Oklahoma City? Zdążył tam dotrzeć w ciągu paru godzin i dzięki temu miał całą furę zdjęć na wyłączność, które natychmiast rozesłał kablem tam, gdzie najlepiej płacą.

Przez kilka kolejnych lat wszystko, co fotografował, zamieniało się w złoto, dzienniki i magazyny angażowały go bez przerwy. Ścigano go telefonami i wciąż się dopytywano, co ma na sprzedaż w danym tygodniu. A on miał tego towaru dużo, bo jeździł, gdzie chciał, i fotografował wszystko, co go interesowało: od walk plemion afrykańskich po żaby, którym wyrosły nogi z pieprzonych głów. Wyrywali mu cały materiał niemal tak szybko, że ledwie zdążył wywołać zdjęcia. Tylko dlatego, że to on był ich autorem.

Ale ostatnio sytuacja się zmieniła. Może najzwyczajniej w świecie rzeczka szczęścia podeschła. Był cholernie zmęczony czekaniem, aż coś się znowu wydarzy. Może czas samemu coś sprowokować? Jakąś ruchawkę pod Białym Domem, jakiś pieprzny skandalik albo nawet skandal co się zowie…

Cholera, co za głupota. O czym on myśli? Ścisnął kasety w dłoni. Oby tylko coś tam znalazł.

Skręcając do ciemni, zauważył mrugające światełko automatycznej sekretarki, co znaczyło, że prócz Curtisa ktoś jeszcze zostawił wiadomość. Dobra, może Parentinowi albo Rubinsowi spodobają się zdjęcia, które odrzucił Curtis?

Nacisnął przycisk.

– Masz dwie nowe wiadomości – wyrecytował mechaniczny głos, grając mu na nerwach. – Dzisiaj o jedenastej czterdzieści pięć…

Ben zerknął na zegarek. A zatem ktoś dzwonił tuż przed jego powrotem.

Nastąpiło kliknięcie i chwila ciszy. Pewnie ktoś się pomylił. Potem jednak odezwał się uprzejmy głos młodej kobiety.

– Panie Garrison, mówi dział obsługi klienta Yellow Cab. Mam nadzieję, że był pan zadowolony z naszych usług dziś wieczorem.