Изменить стиль страницы

Gęste zarośla na skraju sosnowego zagajnika przerzedziły się gdy Graham wszedł w głęboki cień. Z łatwością stąpał teraz po sosnowych igłach. Powietrze było ciepłe i nieruchome. Siedzące na gałęziach sójki z wyprzedzeniem zapowiadały jego nadejście.

Grunt opadał łagodnie ku łożysku suchego strumienia, gdzie rosło kilka cyprysów. Na czerwonej glinie odcisnęły się ślady szopów i myszy polnych. Były również ślady stóp ludzkich, niektóre pozostawione przez dzieci. Wszystkie podmyte i zniekształcone przez kolejne deszcze.

Za łożyskiem strumienia grunt podniósł się ponownie i stał się bardziej piaszczysty. Pod sosnami rosły paprocie. Graham przedzierał się przez nie spocony, aż zobaczył światło prześwitujące pod koronami drzew na skraju lasu.

Między pniami sosen widać było poddasze domu Jacobich.

I znowu wysokie zarośla, od skraju lasu, aż po płot posiadłości Jacobich. Graham przedostał się przez nie i zatrzymał przy ogrodzeniu, spoglądając na podwórko.

Szczerbata Lala mógł zaparkować przy osiedlu mieszkaniowym i przejść przez las aż do krzaków rosnących za domem. Mógł zwabić kota w zarośla i udusić go. Poruszał się na czworakach, w jednym ręku trzymając bezwładne ciało zwierzęcia, drugą opierając o ogrodzenie. Graham wyobraził sobie kota w powietrzu, jak nie próbuje obrócić się, żeby wylądować na czterech łapach, ale z głuchym pacnięciem uderza plecami o podwórko.

Szczerbata Lala zrobił to w świetle dnia – dzieci nie odnalazłyby ani nie pogrzebały kota po nastaniu zmroku.

Czekał, żeby zobaczyć, jak go znajdą.

Czy pozostałą część dnia spędził w upale panującym w zaroślach? Można by go było dojrzeć przez sztachety. Żeby obserwować podwórko z większej odległości z krzaków, musiałby wyprostować się i stać w promieniach słońca, mając przed sobą okna domu. Na pewno wrócił do lasu. To samo zrobił Graham.

Policjanci z Birmingham nie byli głupi. Widział miejsca, gdzie przedzierali się przez krzaki, przeszukując teren w ramach śledztwa. Ale to było, zanim odnaleziono kota.

Szukali śladów, zgubionych przedmiotów, odcisków butów – ale nie punktu obserwacyjnego.

Wszedł w las na głębokość kilku jardów na wysokości domu Jacobich i chodził w te i z powrotem, cały w cętkach rzucanego przez gałęzie cienia. Najpierw wdrapał się na pagórek, z którego można było widzieć część podwórka, potem wrócił na skraj lasu.

Szukał już dłużej niż godzinę, kiedy coś błysnęło w poszyciu.

Zgubił to miejsce, za chwilę odnalazł. Był to aluminiowy krążek do otwierania puszki z lemoniadą, leżący pod jednym z nielicznych tutaj wiązów i do połowy zakopany w liściach.

Zauważył go z odległości ośmiu stóp i przez pięć minut nie podchodził bliżej, lecz badał teren wokół drzewa. Przykucnął i posuwając się kaczym chodem w kierunku wiązu, czyścił teren z liści, uważając, żeby nie zniszczyć żadnych śladów stóp. Powoli usunął spod drzewa wszystkie świeże liście. Na warstwie zeszłorocznych nie odcisnęły się żadne ślady.

Obok aluminiowego krążka znalazł wyschnięty ogryzek jabłka, wyjedzony do czysta przez mrówki. Ptaki wydziobały pestki. Kolejne dziesięć minut dokładnie badał teren. Wreszcie usiadł na ziemi i wyprostował zdrętwiałe nogi. Plecami oparł się o drzewo.

Rój komarów zawirował w promieniu słońca. Gąsienica skurczyła się na skraju liścia.

Do konaru nad jego głową przysechł placek czerwonego błota że strumienia. Przywędrował tutaj na podeszwie buta.

Graham powiesił marynarkę na gałęzi i zaczął ostrożnie wspinać się na drzewo z drugiej strony, przyglądając się uważnie powierzchni pnia i konarów nad miejscem, w którym odkrył błoto. Na wysokości dziesięciu metrów rozejrzał się. Sto pięćdziesiąt metrów dalej stał dom Jacobich. Z tej wysokości wyglądał inaczej, dominował kolor dachu. Tylne podwórko i tereny za zabudowaniami gospodarczymi były stąd świetnie widoczne. Patrząc z tej odległości przez szkła przyzwoitej lornetki polowej z łatwością można by dostrzec rysy i wyraz twarzy ludzi znajdujących się na terenie posiadłości.

Z oddali dochodziły do niego odgłosy ruchu miejskiego, gdzieś daleko słyszał zawodzenie syren policyjnych. Odezwała się cykada i jej podobne do zgrzytu piły buczenie zagłuszyło inne dźwięki.

Gruby konar wyrastał nad nim z pnia, celując prosto w stronę domu Jacobich. Graham podciągnął się do góry i wychylił w bok, żeby lepiej widzieć.

Tuż przy jego policzku tkwiła wklinowana między pień i konar puszka po lemoniadzie.

– Wspaniale – szepnął Graham z twarzą wtuloną w korę -Tak, słodki Jezu, tak. Chodź do mnie, puszeczko.

Nie można było jednak wykluczyć, że puszkę zostawiło tu jakieś dziecko.

Opierając stopy na małych gałęziach, wspiął się wyżej po swojej stronie drzewa. Nie było to takie łatwe. Kiedy był wystarczająco wysoko, obrócił się, żeby spojrzeć na konar.

Na jego górnej części widniała zielona łata, po wyciętym kawałku zewnętrznej warstwy kory, wielkości karty do gry. W środku zielonego prostokątu, wyżłobione aż do białego drzewa, widniało coś takiego:

Wycięte to było starannie i wyraźnie, bardzo ostrym nożem. Nie mogło tego zrobić dziecko.

Graham sfotografował znak, starannie dobierając przesłonę.

Roztaczał się stąd dobry widok na posiadłość Jacobich, widok, nad którego poszerzeniem już ktoś przedtem pracował; z niższego konaru sterczał kikut gałęzi. Została wycięta, żeby oczyścić pole widzenia. Włókna były sprasowane, koniec kikuta płasko wyrównany.

Graham rozglądał się za uciętą gałęzią. Gdyby była na ziemi, zobaczyłby ją wcześniej. Wisiała niżej, zaplątana między inne; na zielonym tle zdradzały ją brązowe, wyschnięte liście.

W laboratorium zażądają kikuta i gałęzi, zęby zmierzyć kąt nacięcia. To oznaczało, że trzeba tu będzie wrócić z piłą. Graham zrobił kilka fotografii kikuta. Przez cały czas mamrotał do siebie:

Myślę, że po tym, jak zabiłeś kota i przerzuciłeś go na podwórko, wdrapałeś się tutaj i czekałeś, mój panie. Myślę, że obserwowałeś dzieciaki, czas upływał ci na wystrugiwaniu znaku i marzeniach. Kiedy zapadł zmrok, widziałeś ich sylwetki pojawiające się w jasnych oknach, patrzyłeś, jak się kładą i jak jedne po drugich gasną światłe. Poczekałeś jeszcze chwilę, zlazłeś na dół i poszedłeś do nich. Mam rację? Nietrudno jest zejść na dół z grubego konaru, mając do dyspozycji latarkę i jasne światło księżyca.

Grahamowi schodzenie przysporzyło nieco trudności. W otwór puszki włożył patyk i delikatnie wyciągnął ją z zagłębienia między pniem a konarem. Zszedł na dół, trzymając patyk w zębach. Obie ręce były mu potrzebne, zęby przytrzymać się pnia.

Wróciwszy do osiedla mieszkaniowego Graham stwierdził, że ktoś napisał palcem na brudnym błotniku jego samochodu,,Levon to kapuściana głowa". Wyskość, na której znajdowały się litery, świadczyła, że nawet najmłodsi mieszkańcy osiedla wydobyli się z mroków analfabetyzmu.

Zastanawiał się, czy napisali coś na samochodzie Szczerbatej Lali.

Kilka minut przesiedział w samochodzie, przypatrując się rzędom okien. Na parking wychodziły okna około stu mieszkań. Możliwe, że ktoś pamięta białego nieznajomego, który pojawił się na parkingu późno w nocy. Chociaż minął już ponad miesiąc, warto było spróbować. Żeby zadać kilka pytań każdemu mieszkańcowi i przeprowadzić to szybko, nie obejdzie się bez pomocy policji z Birmingham.

Zwalczył w sobie chęć wysłania puszki prosto do Jimmy'ego Price'a w Waszyngtonie. Musi poprosić policję Birmingham o posiłki. Lepiej będzie dać im to, co ma. Wysypanie proszku na puszkę nie powinno okazać się trudne, inna sprawa to zebranie odcisków palców zamazanych przez pot. Price zawsze może to zrobić ponownie, pod warunkiem, że nikt nie dotknie puszki gołymi palcami. Trzeba więc dać to policji. Wiedział, że ludzie z sekcji dokumentalnej FBI rzucą się na wyryty znak jak głodne hieny. Przedstawiające go zdjęcia można śmiało dać wszystkim, nic złego się nie stanie.

Z domu Jacobich zadzwonił do wydziału zabójstw policji w Birmingham. Detektywi przybyli dokładnie w momencie, kiedy pośrednik Geehan wprowadzał swych ewentualnych kupców na pokoje.