Изменить стиль страницы

Wielka księga Dolarhyde'a miała co najmniej sto lat. Oprawiona w czarną skórę, z mosiężnymi okuciami na rogach, była tak ciężka, że w zamkniętym na klucz składziku u szczytu schodów podtrzymywał ją z boku solidny stoliczek. Od pierwszego momentu, kiedy zobaczył ją na wyprzedaży starej zbankrutowanej drukarni w St Louis, Dolarhyde wiedział, że księga będzie jego.

Teraz, wykąpany i ubrany w kimono, otworzył składzik i wyciągnął ją na zewnątrz. Kiedy umieścił księgę pod obrazem Wielkiego Czerwonego Smoka, zasiadł na krześle i otworzył ją. Doszedł go zapach starego papieru.

Przez pierwszą stronę, wielkimi ozdobnymi literami, które sam wykaligrafował, biegły słowa z Apokalipsy św. Jana:,,I ukazał się drugi znak na niebie: Oto ogromny, czerwony smok…"

Pierwsza rzecz pomieszczona w księdze była jedyną, która nie została starannie przyklejona. Rzucona luzem między kartki, leżała tam pożółkła fotografia Dolarhyde'a z lat dziecięcych. Stał razem z babką na schodach dużego domu i trzymał się jej spódnicy. Babka stała wyprostowana, że splecionymi z przodu rękoma.

Dolarhyde obrócił kartkę. Zdjęcie zignorował, tak jakby zostawiono je tu przez pomyłkę.

W księdze było dużo wycinków; najwcześniejsze donosiły o zaginięciu dwóch kobiet, jednej w St Louis, drugiej w Toledo. Kartki pomiędzy wycinkami pokryte były pismem Dolarhyde'a. Pisał czarnym atramentem, ładnym kaligraficznym stylem, niezbyt różniącym się od charakteru pisma Williama Blake'a.

Na marginesach przymocowane były wydarte zębami kawałki skalpów, z wyrastającymi z nich włosami, niczym komety z ogonami sprasowane w albumie Boga.

Wycinki o Jacobich z Birmingham przyklejono tutaj razem z kliszami filmów i slajdami w ramkach.

Były tu też artykuły o Leedsach, a obok nich filmy.

Określenie „Szczerbata Lala" nie pojawiło się w prasie aż do Atlanty. Przezwisko podkreślone było we wszystkich doniesieniach na temat Leedsów.

To samo zrobił Dolarhyde z wycinkami z „Tattlera", podkreślając „Szczerbatą Lalę" gniewnymi pociągnięciami czerwonego flamastra.

Znalazł w swojej księdze pustą stronę i rozprostował wycinek z „Tattlera", żeby zobaczyć, czy będzie pasował. Czy powinien wkleić zdjęcie Grahama? Słowa „psychicznie chorych kryminalistów" wyryte w kamieniu nad głową Grahama obrażały Dolarhyde'a. Nienawidził widoku wszelkich miejsc, gdzie więziono ludzi. Twarz Grahama była dla niego nieprzenikniona. Na razie odłożył ją na bok.

Ale Lecter… Lecter. To zdjęcie nie było dobre. Dolarhyde miał lepsze, przyniósł je z pudełka leżącego w składziku. Opublikowane z okazji uwięzienia doktora, wyraźnie pokazywało jego piękne oczy. Mimo to nie było w pełni zadowalające. Według Dolarhyde'a, Lecter powinien być przedstawiony na ciemnym malowidle, jako renesansowy książę. Bo Lecter, jedyny że wszystkich ludzi, mógł posiadać dość wrażliwości i doświadczenia, by zdać sobie sprawę z chwały i majestatu Przeistoczenia, któremu podlegał Dolarhyde.

Dolarhyde czuł, że Lecter wie, jak nierealni są ludzie, którzy umierają, żeby dopomóc mu w tym dziele; rozumie, że nie są oni z krwi i kości, ale że światła, powietrza i koloru; i że szybkie, urywane dźwięki, które wydają, kiedy poddawani są przemianie, nie trwają długo. Jak pękające kolorowe balony. Rozumie, że dla nich ważniejsza jest przemiana, o wiele ważniejsza od życia, którego kurczowo się czepiają, błagając o łaskę.

Dla Dolarhyde'a krzyki były tym samym, czym kurz unoszący się spod dłuta rzeźbiarza.

Lecter potrafił zrozumieć, że krew i oddech są jedynie elementami poddawanymi przez Dolarhyde'a przemianom po to, aby zasilić jego Promieniowanie. Tak, jak pali się źródło światła.

Chciałby spotkać się z Lecterem, porozmawiać i podzielić się z nim wrażeniami, połączyć we wspólnej wizji, zostać rozpoznanym tak, jak Jan Chrzciciel rozpoznał Tego, który przyszedł po nim, dosiąść go tak, jak Smok dosiadł numeru 666 w Objawieniach Blake'a; i sfilmować jego śmierć, kiedy umierając, łączy się z siłą Smoka.

Dolarhyde naciągnął nową parę gumowych rękawiczek i podszedł do biurka. Zdjął opaskę z rolki papieru toaletowego, odwinął wstęgę składającą się z siedmiu kawałków i oderwał ją.

Starannie stawiając drukowane litery lewą ręką, napisał na wstędze list do Lectera.

Po sposobie mówienia nie można poznać, jak dana osoba pisze; to zawsze wielka niewiadoma. Mowa Dolarhydea była pokrętna i urywana z powodu jego prawdziwych i wyimaginowanych ułomności; różnica między tym, jak mówił i jak pisał była uderzająca. Mimo to wiedział, że nie jest w stanie wypowiedzieć na piśmie najważniejszych rzeczy, które czuł.

Chciał, żeby doktor Lecter się odezwał. Chciał dostać od niego osobistą odpowiedź na swój list, zanim będzie mógł mu opowiedzieć o ważnych rzeczach.

W jaki sposób można to zorganizować? Poszperał w pudełku zawierającym wycinki na temat Lectera. Przeczytał je wszystkie jeszcze raz.

Na koniec znalazł prosty sposób i wrócił do pisania listu.

Kiedy przeczytał go po cichu, list wydał mu się zbyt nieśmiały i wstydliwy. Podpisał go „Chciwy wyznawca".

Przez kilka minut dumał nad podpisem.

,,Chciwy wyznawca", istotnie. Uniósł władczo podbródek.

Wsadził swój odziany w rękawiczkę kciuk do ust, wyjął sztuczną szczękę i położył ją na suszce.

Jej górna część była niezwykła. Wystawały z niej normalne zęby, proste i białe, ale różowe podniebienie z akrylu było dziwnie powykręcane tak, żeby dopasować się do szczelin i krzywizn jego dziąseł. Do podniebienia dołączona była miękka plastikowa proteza z ruchomą płytką, dzięki której nie mówił przez nos.

Wyjął z biurka małe pudełko. Mieściła się w nim inna sztuczna szczęka. Górna część była taka sama, ale nie dołączono do niej protezy. Między krzywymi zębami widniały ciemne plamy. Szczęka wydzielała lekki odór.

Była taka sama jak szczęka babki, spoczywająca na dole w szklance przy łóżku. Nozdrza Dolarhyde'a rozszerzyły się, kiedy poczuł odór. Otworzył zapadnięte usta, włożył szczękę i zwilżył ją językiem.

Złożył list tam, gdzie znajdował się jego podpis, i przygryzł go mocno. Kiedy ponownie rozłożył list, podpis otoczony był owalnym śladem zębów; jego notarialną pieczęcią, jego imprimatur, noszącym ślad starej krwi.

12

O piątej po południu mecenas Byron Metcalf zdjął krawat zrobił sobie drinka i położył nogi na biurku.

– Na pewno nie chce się pan niczego napić?

– Innym razem. – Odrywając przyczepione do mankietów rzepy, Graham wdzięczny był, że w pokoju działała klimatyzacja.

– Ńie znałem Jacobich zbyt dobrze – mówił Metcalf. -

Mieszkali tutaj dopiero od trzech miesięcy. Kilka razy byłem tam razem z żoną na paru drinkach. Ed Jacobi przyszedł do mnie, żeby sporządzić nowy testament, wkrótce po tym, jak się tu sprowadził. W ten sposób się spotkaliśmy.

– Jednak jest pan wykonawcą jego testamentu.

– Tak. Na pierwszego wykonawcę wyznaczona została jego żona. Ja jestem wykonawcą zastępczym, wyznaczonym na wypadek jej śmierci albo choroby. Jacobi miał brata w Filadelfii, ale sądzę, że nie żyli że sobą blisko.

– Był pan zastępcą prokuratora okręgowego.

– Tak. Od 1968 do 1972. Startowałem w wyborach na prokuratora okręgowego w siedemdziesiątym drugim. Byłem blisko, ale przegrałem. Teraz tego nie żałuję.

– Jak pan widzi to, co się tu wydarzyło, panie Metcalf?

– W pierwszym momencie przypomniało mi to sprawę przywódcy związkowego Josepha Yablonskiego.

Graham kiwnął głową.

– Zbrodnia z motywem, w tym przypadku niech będzie nim walka o władzę, popełniona tak, żeby wyglądała na robotę zboczeńca. Sprawdziliśmy papiery Eda Jacobiego bardzo wnikliwie… Jerry Estridge z biura prokuratora okręgowego i ja. I nic. Nie znaleźliśmy nikogo, kto by skorzystał finansowo na śmierci Jacobiego. Miał dużą pensję i kilka patentów, które przynosiły mu dochód, ale wydawał pieniądze tak samo szybko, jak je zarabiał. Wszystko miała dostać jego żona, z zastrzeżeniem, żeby kawałek gruntu w Kalifornii przeszedł na własność dzieci i ich potomków. Miał odłożony mały kapitał przeznaczony na potrzeby syna z pierwszego małżeństwa. Na następne trzy lata jego studiów. Pewien jestem, że za trzy lata szczeniak nadal będzie na pierwszym roku.