Wnętrze wozu urządzono na zamówienie, co jednak nie wyszło mu na korzyść. Wyrwano wszystkie fotele, prócz fotela kierowcy. W ich miejscu przy jednej ścianie stała skórzana kanapa, na której siedział blondyn w prążki. Zakrywający podłogę gruby żółtozielony dywan, który nawet Elvis uznałby za zbyt krzykliwy, piął się po burtach vana niczym bluszcz dla ubogich.
Mężczyzna w garniturze uśmiechnął się. Był bardzo odprężony, ręce trzymał splecione na kolanach. Van ruszył.
Rewolwerowiec szybko obszukał Myrona.
– Siadaj, dupku – warknął.
Myron usiadł na dywanie i przejechał ręką po włosiu.
– Limonowy – powiedział. – Ładniutki.
– Tani. Nie musimy się martwić o plamy z krwi – odparł Prążkowany.
– Tniemy koszty. – Myronowi zaschło w ustach, ale jakby nigdy nic skinął głową. – Bardzo mądrze.
Prążkowany nie raczył odpowiedzieć. Spojrzał na gangstera w golfie. Rewolwerowiec poderwał się i odchrząknął.
– To jest pan Kill – przedstawił Prążkowanego. – Powszechnie zwany Kościejem. – Znów odchrząknął. Mówił tak, jakby przedtem przećwiczył ten mały spicz. – Nazywają go Kościejem, bo kocha łamać kości.
– Taka ksywa na pewno rajcuje kobiety.
Kościej uśmiechnął się zębami w koronkach, bielą dorównującymi uzębieniu z dawnych reklam pepsodentu.
– Przytrzymaj mu nogę – polecił.
Typ w golfie wbił lufę w skroń Myrona na tyle mocno, by wycisnąć w niej trwały ślad. Drugą ręką otoczył jego szyję i przydusił mu tchawicę.
– Ani drgnij, dupku – wyszeptał i zmusił go, żeby się położył. Drugi bandzior usiadł Myronowi na piersi i przygwoździł mu nogę do podłogi. Wystraszony Myron z trudem łapał dech, ale się nie ruszał. W tej sytuacji ruch nie był wskazany. Pozostało czekać na rozwój wypadków.
Kościej wstał wolno z kanapy, wpatrzony w jego gorsze kolano. Na twarzy miał uśmiech.
– Jedną rękę położę odsiebnie na kości udowej, a drugą dosiebnie na piszczeli – wyjaśnił tonem, jakim chirurg instruuje studenta. – Kciuki oprę na przyśrodkowej części rzepki. Kiedy je przesunę, oderwę ci ją. – Spojrzał Myronowi w oczy. – Trzaśnie troczek rzepki i kilka innych więzadeł. Pękną ściągną. Będzie to, niestety, potwornie bolało. Myron nawet nie próbował zażartować.
– Chwileczkę – rzekł szybko. – Po co bez powodu sięgać po takie środki?
Kościej uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– A musi być jakiś powód? – spytał.
Myron wytrzeszczył oczy. Strach zaciążył mu w żołądku jak kamień.
– Zaczekaj – dodał prędko. – Będę mówił.
– O to jestem spokojny – odparł Kościej. – Ale przedtem trochę nas pozwodzisz…
– Nie.
– Nie przerywaj mi, proszę. – Kościej przestał się uśmiechać. – To bardzo niegrzecznie przerywać. Na czym skończyłem?
– Że najpierw nas pozwodzi – podpowiedział szofer.
– Właśnie, dziękuję. – Na twarz Kościeja powrócił uśmiech. – Najpierw zagrasz na zwłokę. Zaczniesz nam mydlić oczy, licząc, że zawieziemy cię dokądś, gdzie twój partner cię wybawi.
– Partner?
– Przecież nadał przyjaźnisz się z Winem. Ten oprawca znał Wina. Niedobrze.
– Z jakim Winem?
– No widzisz? Zwodzisz. Wystarczy.
Kościej przysunął się bliżej. Myron szarpnął się, ale wepchnięto mu lufę do ust. Uderzyła go w zęby i zakneblowała. Była chłodna, miała metaliczny smak.
– Najpierw stracisz kolano, a potem porozmawiamy. Drugi zbir wyprostował nogę Myrona, a rewolwerowiec wyjął mu lufę z ust i ponownie docisnął do skroni. Przytrzymywali go z jeszcze większą siłą. Kościej opuścił rozczapierzone jak orle szpony dłonie na kolano.
– Zaczekaj! – krzyknął Myron.
– Nie – odparł chłodno Kościej.
Myron zaczął się wyrywać i wić. Wymacawszy wystający z podłogi uchwyt do przywiązywania ładunków, przytrzymał się go i napiął wszystkie mięśnie. Długo nie czekał.
Samochodem gwałtownie targnęło. Myron przygotował się na wstrząs. Ale nikt oprócz niego. Gangsterami rzuciło, ich uchwyty osłabły. Posypało się szkło. Zazgrzytał metal uderzający w metal. Zaskrzeczały hamulce. Myron trzymał się uchwytu w podłodze, dopóki van nie zwolnił. A wtedy zwinął się w kłębek i odturlał w bezpieczne miejsce. Usłyszał krzyki, szczęk otwieranych drzwiczek, strzał, kakofonię zdezorientowanych głosów. Kierowca wypadł z vana, a za nim, skacząc jak pasikonik, Kościej. Ktoś odsunął boczne drzwi. Do środka wskoczył Win z pistoletem. Gangster w golfie doszedł już do siebie i chwycił rewolwer.
– Rzuć go – powiedział Win.
Rewolwerowiec nie posłuchał. Win strzelił mu w twarz i wymierzył pistolet w zbira, który wcześniej siedział okrakiem na piersi Myrona.
– Rzuć go – powtórzył.
Bandzior rzucił broń.
– Jaki pojętny.
Win nagrodził go uśmiechem, cały czas sunąc wzrokiem na prawo i lewo. Win nie rzucał spojrzeń. Nie tyle szedł, co płynął. Ruchy miał krótkie, ekonomiczne.
– Mów – rozkazał, wracając spojrzeniem do jeńca.
– Ja nic nie wiem.
– Niedobra odpowiedź – skonstatował Win tonem spokojnym, władczym i rzeczowym, groźniejszym od krzyku. – Jeżeli nic nie wiesz, nic mi po tobie. A skoro nic mi po tobie, skończysz jak on. – Wskazał ręką na nieruchome ciało u swoich stóp.
Gangster uniósł ręce. Tak wybałuszył oczy, że widać było białka.
– Chwileczkę – rzekł pośpiesznie. – To żadna tajemnica. Pański kolega zna jego nazwisko. To Kill. Nazywa się Kill. wszyscy mówią o nim Kościej.
– Kościej działa na Środkowym Zachodzie. Kto go tu ściągnął?
– Nie wiem. Przysięgam.
– A jednak nic mi po tobie – stwierdził Win, zbliżając pistolet do gangstera.
– Mówię prawdę. Powiedziałbym, gdybym wiedział. Wiem tylko, że Kościej przyleciał wczoraj późnym wieczorem.
– Dlaczego? – spytał Win.
– W związku z Gregiem Downingiem. Przysięgam, wiem tylko tyle.
– Ile jest mu winien Downing?
– Nie mam pojęcia.
Win przysunął się jeszcze bliżej i przyłożył mu lufę między brwi.
– Z takiej odległości rzadko chybiam – uprzedził.
Bandzior opadł na kolana.
– Proszę – zaskomlał. – Nic więcej nie wiem. – Jego oczy wypełniły się łzami. – Jak Boga najświętszego kocham.
– Wierzę ci.
– Win – odezwał się Myron.
– Spokojnie – odparł Win, wpatrując się w bandziora. – Chciałem się tylko upewnić, że nasz nowy znajomy wyznał wszystko. Wszak spowiedź dobrze robi duszy, co?
Gangster skwapliwie skinął głową.
– Wyznałeś wszystko?
Penitent znów pokiwał głową.
– Na pewno? Skinienie za skinieniem.
Win opuścił pistolet.
– Idź i nie grzesz więcej – rzekł.
Zbirowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.
ROZDZIAŁ 18
Win spojrzał na zwłoki z taką miną, jakby miał przed sobą worek torfu.
– Czas w drogę – powiedział.
Myron skinął głową. Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął komórkę. Stosunkowo nowy bajer. Nie przerwali połączenia, dzięki czemu Win słyszał wszystko, co się dzieje w vanie. Komórki działały równie sprawnie jak podsłuch i krótkofalówka.
Wysiedli w chłodną noc. W ciągu dnia na Washington Street roiło się od samochodów dostawczych, za to w nocy było zupełnie cicho. Rano czekała kogoś bardzo niemiła niespodzianka.
Win zazwyczaj jeździł jaguarem, ale w samochód Kościeja wbił się chevroletem nova z 1983 roku. Całkiem go skasował. Bez żalu. W New Jersey trzymał kilka takich pojazdów, których używał do śledzenia lub działań na lekki bakier z prawem. Wykrycie ich właściciela było niemożliwe. Miały sfałszowane tablice rejestracyjne i papiery.
Myron spojrzał na przyjaciela.
– Tak dobrze urodzony człowiek jeździ novą?
Zamlaskał z dezaprobatą.
– Od jazdy nim o mały włos nie dostałem wysypki – odparł Win.
– Gdyby zobaczył cię ktoś z twojego klubu…
Win zadygotał.
– Nie waż się o tym myśleć – powiedział. Myronowi wciąż drżały zesztywniałe nogi. Nawet gdy Kościej sięgnął do jego kolana, święcie wierzył, że Win znajdzie sposób na wybawienie go z opresji. Jednakże świadomość, że tak niewiele brakowałoby do końca życia pozostał kaleką, wciąż szczypała go w mięśnie łydki i uda. Raz po raz schylał się i dotykał kontuzjowanego kolana, jakby nie mógł uwierzyć, że je nadal ma. Spojrzał na Wina i do oczu napłynęły mu łzy. Widząc je, Win odwrócił wzrok.