– Mój Boże – wydusiła, kiedy skończył. – Myślisz, że Downing ją zabił?
– Tego nie powiedziałem.
Głowa Audrey zwisła bezwładnie na podgłówku, jakby szyja nie była w stanie dłużej jej utrzymać.
– Chryste, co za historia!
– Której w dodatku nie możesz opisać.
– Nie przypominaj mi. – Wyprostowała się w fotelu. – Myślisz, że niedługo nastąpi przeciek?
– Kto wie.
– A czy mógłby wyjść ode mnie?
– Jeszcze nie teraz. Na razie musimy trzymać sprawę w tajemnicy. Nie możesz jej ujawnić.
Z niechęcią skinęła głową.
– Myślisz, że Downing zabił ją i uciekł?
– Nie ma na to dowodu. – Myron podjechał pod dom Audrey. – Ostatnie pytanie. Czy Greg był zaplątany w coś podejrzanego?
– Na przykład?
– Czy jest powód, żeby chciały go dopaść zbiry?
Jej podekscytowanie rzucało się w oczy. Była zelektryzowana.
– Co ty mówisz? Jakie zbiry?
– Dwóch bandziorów obserwowało jego dom.
– Zbiry? – powtórzyła z pałającą twarzą. – Zawodowi gangsterzy?
– Prawdopodobnie. Jeszcze nie wiem. Nie przychodzi ci na myśl nic, co mogłoby łączyć Grega z gangsterami albo z zamordowaniem tej kobiety? Na przykład, narkotyki?
Audrey natychmiast zaprzeczyła, kręcąc głową.
– Narkotyki na pewno nie.
– Skąd wiesz?
– Downing ma bzika na punkcie zdrowia, to nałogowy pożeracz muesli.
– Tak jak nieboszczyk River Phoenix.
Znów pokręciła głową.
– To nie narkotyki – powiedziała. – Jestem pewna.
– Poszperaj – rzekł. – Zobaczymy, co znajdziesz.
– Oczywiście. Sprawdzę wszystko, o czym mówiliśmy.
– Tylko dyskretnie.
– Bez obawy. – Wysiadła z samochodu. – Dobranoc, Myron. Dzięki za zaufanie.
– A miałem jakiś wybór?
Audrey uśmiechnęła się i zatrzasnęła drzwiczki. Patrzył, jak wchodzi do kamienicy. Uruchomił samochód, zawrócił do Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy, wjechał na Henry Hudson Parkway i skierował się na południe do Jessiki. Właśnie miał sięgnąć po komórkę, kiedy zadzwonił telefon w taurusie. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał 12.07. Na pewno dzwoniła ona.
– Halo?
Ale to nie była Jessica.
– Prawy pas, trzy samochody za tobą. Śledzą cię – poinformował go Win.
ROZDZIAŁ 17
– Kiedy wróciłeś? – spytał Myron.
Win zignorował pytanie.
– Jedzie za tobą ten sam wóz, który widzieliśmy przy domu Grega. Jest zarejestrowany w Atlantic City, na magazyn bez widomych powiązań z mafią, ale można śmiało się założyć, że je ma.
– Długo mnie śledzisz?
Win znów zignorował pytanie.
– Jak wyglądali ci dwaj, którzy cię wczoraj napadli? – spytał.
– Byki – odparł Myron. – Jeden naprawdę wielki.
– Ostrzyżony na jeża?
– Tak.
– Jest w tym samochodzie. Na fotelu pasażera.
Myron nie spytał, skąd przyjaciel wie o wczorajszym napadzie. Domyślał się.
– Dużo rozmawiają przez telefon – ciągnął Win. – Uzgadniają z kimś, co robić. Zadzwonili, kiedy zatrzymałeś się na Osiemdziesiątej Pierwszej. Chwileczkę. Zaraz się odezwę.
Rozłączył się. Myron zerknął w lusterko wsteczne. Jechali za nim. Minutę później znów zadzwonił telefon. Co się stało? – zaniepokoił się.
– Ponownie rozmawiałem z Jessicą.
– Jak to: ponownie?
Win westchnął niecierpliwie. Nie znosił udzielać wyjaśnień.
– Jeśli zamierzają cię napaść, logika wskazuje, że zrobią to koło jej mieszkania.
– Racja.
– Dlatego zadzwoniłem do niej dziesięć minut temu i przekazałem, żeby miała oko na nietypowe szczegóły.
– No i?
– Po drugiej stronie ulicy stoi biały nieoznakowany van. Nikt z niego nie wysiadł.
– To znaczy, że zaatakują.
– Tak – potwierdził Win. – Mam to udaremnić?
– Jak?
– Unieszkodliwię samochód za tobą.
– Nie. Niech zrobią ruch. Zobaczmy, co to da.
– Słucham?
– Wspieraj mnie. Jeżeli mnie wezmą, może dotrę do ich szefa.
Win prychnął.
– O co chodzi? – spytał Myron.
– Komplikujesz prostą sprawę. Czy nie łatwiej byłoby zdjąć tych dwóch w samochodzie i wycisnąć z nich, dla kogo pracują?
– Najtrudniej przychodzi mi właśnie „wyciskanie”.
– Oczywiście. Po tysiąckroć przepraszam za mój brak etyki. Znacznie mądrzej jest nadstawić karku, niż narazić na przejściową nieprzyjemność nikczemnego zbira.
Win wypowiadał czasem zdania, których logika porażała.
– To tylko najmici. Nic nie będą wiedzieć – rzekł Myron, pamiętając, że w przypadku Wina zachowanie logiczne często przynosi skutki straszniejsze od zachowania nielogicznego.
– Celny argument – przyznał Win. – Lecz przypuśćmy, że po prostu cię zastrzelą.
– Po co? Interesuję ich tylko dlatego, bo myślą, że wiem, gdzie jest Greg.
– Aż martwych nie da się nic wyciągnąć – dodał Win.
– Właśnie. Chcą mnie zmusić do mówienia. Dlatego za mną jeżdżą. Jeśli zawiozą mnie w jakieś dobrze strzeżone miejsce…
– Wkroczę.
Myron ani przez chwilę w to nie wątpił. Mocniej ścisnął kierownicę. Puls mu przyśpieszył. Na podstawie racjonalnej analizy łatwo mógł odrzucić możliwość, że go zastrzelą. Co innego zaparkować na ulicy przy zbirach, o których wiedziałeś, że chcą zrobić ci kuku. Gdyby jednak z białego vana najpierw zamiast osoby wyłoniła się lufa, on i Win, pilnie go obserwując, poradziliby sobie z sytuacją.
Zjechał z autostrady. Biegnące z północy na południe i ze wschodu na zachód, zaprojektowane jako regularna siatka współrzędnych ulice Manhattanu były ponumerowane, proste. Ale kiedy dojeżdżałeś do Greenwich Yillage i Soho, odnosiłeś wrażenie, że ich sieć zaprojektował Salvador Dali. Znikały wszelkie pozory prostoty i symetrii. Ginęły ulice oznaczone numerami, a te, które je zachowały, wiły się pośród oznaczonych nazwami.
Na szczęście Spring Street biegła prosto. Myrona minął rowerzysta, prócz niego wokoło ani żywej duszy. Biały van stał tam, gdzie zapowiedziała Jessicą. I rzeczywiście nieoznakowany. Przyciemnione szyby nie pozwalały zajrzeć do środka. Myron nie widział samochodu Wina, ale tak właśnie powinno być. Jechał wolno. Minął biały samochód. W tym momencie w vanie zapalono silnik. Gdy zatrzymał się blisko rogu ulicy, van ruszył.
Zaczęło się.
Myron wyprostował kierownicę, zgasił silnik, schował kluczyki do kieszeni. Van sunął bardzo wolno. Myron wyjął rewolwer i wsadził pod siedzenie, jako rzecz mało użyteczną. Gdyby go dopadli, toby przeszukali. A odpowiadanie ogniem na ich strzały byłoby stratą czasu. Usunięcie zagrożenia zależało od Wina.
Sięgnął do klamki. Nacisnął ją z sercem w gardle, otworzył drzwiczki i wysiadł w ciemności. Z latarni w Soho był taki sam pożytek jak z latarki paluszka w czarnej dziurze. Blask z pobliskich okien nie tyle rozjaśniał mrok, co tworzył dziwną poświatę. Na ulicy leżały plastikowe worki ze śmieciami. Przeważnie rozdarte. W powietrzu unosił się odór zepsutej żywności. Van podjechał wolno. Od strony wejścia podszedł bez wahania mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym golfie. Wycelował w Myrona rewolwer. Van zatrzymał się, odsunęły się boczne drzwi.
– Wsiadaj, dupku – rozkazał mężczyzna z rewolwerem.
– Do mnie mówisz? – spytał Myron, pokazując na siebie.
– Już. Ładuj dupę.
– To pełny golf czy tylko kołnierz? Typ z rewolwerem przysunął się bliżej.
– Już, powiedziałem.
– Po co te nerwy? – odparł Myron, ale ruszył w stroną vana. – Jeżeli tylko kołnierz, to nie do rozpoznania. Bardzo twarzowy.
W zdenerwowaniu zawsze mówił za dużo. Wiedział, że to niebezpieczne. Win niejeden raz mu to wypominał. Nie mógł się jednak powstrzymać. Cierpiał na słowotok albo pokrewną dolegliwość.
– Ruszaj się!
Myron wsiadł do vana. Gangster z rewolwerem za nim. W środku było jeszcze dwóch, a trzeci za kierownicą. Wszyscy w czerni, z wyjątkiem szefa w granatowym garniturze w prążki i w zawiązanym w węzeł windsorskim krawacie, ozdobionym złotą spinką. Europejski szyk. Mężczyzna nie wyglądał na zawodowego gangstera, raczej na starzejącego się surfistę. Miał długie rozjaśnione włosy i opaleniznę nieco za idealną, by zdobył ją na słońcu.