Od barmana usłyszał, że w barku nie ma yoo – hoo. Wziął więc oranginę. Nie sodówkę z sokiem pomarańczowym, oranginę! Jak europejsko! Łyknął. Smakowało.
Ktoś klepnął go w plecy. T.C. W białych skórzanych spodniach, takiejż kamizelce, bez koszuli, za to w ciemnych okularach wyglądał jak model z magazynu „Gentelman’s Quaterly”.
– Dobrze się bawisz? – spytał.
– Niezgorzej – odparł Myron.
– Chodź. Coś ci pokażę.
Odeszli od towarzystwa, wspinając się w milczeniu na trawiasty pagórek. Stok stawał się coraz bardziej stromy, muzyka coraz cichsza. Zamiast rapu słychać było niekonwencjonalnych Cranberries. Myron lubił ich piosenki. W tej chwili leciała Zombie. Dolores O’Riordan śpiewała raz po raz „W twojej głowie, w twojej głowie”, a kiedy się zmęczyła, zaczęła powtarzać do znudzenia „zombi, zombi, zombi”. Zgoda, Cranberries mogliby popracować nad słowami refrenu, ale piosenka i tak działała na słuchaczy.
Na wzgórzu nie było świateł, ale wystarczał blask tych znad basenu. Gdy dotarli na płaski szczyt, T.C. wskazał przed siebie.
– Tam.
Myrona niemal zatkało. Znajdowali się na tyle wysoko, by nic nie zakłócało okazałego widoku na panoramę Manhattanu. Morze świateł lśniło jak kropelki wody. Most George’a Washingtona wydawał się na dotknięcie ręki. Dłuższą chwilę stali w milczeniu.
– Ładnie, co? – zagadnął T.C.
– Bardzo.
T.C. zdjął ciemne okulary.
– Często tu przychodzę. Sam. To miejsce nastraja do refleksji.
– Ja myślę.
Znów zapatrzyli się na Manhattan.
– Łomot już z tobą rozmawiała? – spytał Myron.
T.C. skinął głową.
– Zawiodłeś się?
– Nie. Wiedziałem, że odmówisz.
– Skąd?
T.C. wzruszył ramionami.
– Przeczucie. Ale nie daj się zwieść. Łomot jest w porządku. Mógłbym ją nawet nazwać moją przyjaciółką.
– A tych, którzy cię otaczali?
T.C. uśmiechnął się nieznacznie.
– Mówisz o tych białych chłopcach?
– Tak.
– To nie są przyjaciele. Gdybym jutro przestał grać w kosza, potraktowaliby mnie jak czarnucha, który zesrał im się na kanapę.
– Poetycko mówiąc.
– Taka jest prawda, stary. Takie fakty. Tacy jak ja nie mają przyjaciół. Biali, czarni, bez różnicy. Ludzie kleją się do mnie, bo jestem bogatą supergwiazdą. Kombinują, że wpadnie im coś za friko.
– I dobrze ci z tym?
– Nieważne, czy mi z tym dobrze. Tak już jest. Nie narzekam.
– Czujesz się samotny? – spytał Myron.
– Z tyloma ludźmi dookoła?
– Wiesz, o co pytam.
– Wiem. – T.C. poruszył głową na boki tak energicznie, jakby próbował przed grą rozluźnić mięśnie karku. – W kółko się gada o cenie sławy, ale chcesz wiedzieć, jaka jest prawdziwa cena? Pomiń pierdoły o utracie prywatności. Jasne, że w kinie bywam rzadziej niż kiedyś. Też mi problem. A zresztą tam, skąd pochodzę, ludzi nie stać na kino. Prawdziwą ceną jest to, że tracisz człowieczeństwo. Stajesz się rzeczą, przedmiotem lśniącym jak te merce na podjeździe. Dla biednych ziomali z getta jestem złotą drabiną z frykasami na każdym szczeblu.
A dla tych bogatych białych chłopców żywą maskotką. Tak jak OJ. Simpson. Pamiętasz gości okupujących jego salon z trofeami?
Myron skinął głową.
– Nie zrozum mnie źle. Ja się nie skarżę. To znacznie lepsza robota niż pompowanie benzyny czy praca w kopalni węgla. Ale zawsze muszę pamiętać, że od reszty czarnuchów z ulicy odróżnia mnie tylko gra w koszykówkę. Tak jest. Walnie mi kolano, jak kiedyś tobie, i ląduję tam z powrotem. Nigdy o tym nie zapominam. Nigdy. – Słowa T.C. zawisły w rześkim powietrzu. Spojrzał surowo na Myrona. – Tak więc, kiedy jakaś ekstracizia traktuje mnie, jakbym był nie wiem kim, nie o mnie jej chodzi. Rozumiesz? Oślepia ją moja kasa i sława. Tak jak wszystkich.
– Więc się nigdy nie zaprzyjaźnimy? – spytał Myron.
– A czy zadałbyś mi to pytanie, gdybym był ciemnym durniem nalewającym benzynę na stacji?
– Może.
– Chrzanisz – powiedział z uśmiechem T.C. – Ludzie obgadują moje zachowanie. Mówią, że się zachowuję, jakby każdy był mi coś winien. Że jestem primadonną. Mówią tak, bo ich przejrzałem. Są wściekli, że znam prawdę. Wszyscy: właściciele klubu, trenerzy, kto tylko, mają mnie za ciemnego czarnucha, za co więc mam ich szanować? Odzywają się do mnie tylko dlatego, że wsadzam piłkę do kosza. Jestem małpą, na której zarabiają. Z chwilą gdy przestanę zarabiać, koniec. Stanę się jeszcze jednym śmieciem z getta, niegodnym siadania czarną dupą na ich białym klozecie. – Zamilkł, jakby zabrakło mu tchu. Znów spojrzał na panoramę miasta. Jej widok go odmłodził. – Spotkałeś kiedykolwiek Isiaha Thomasa? – spytał.
– Z Detroit Pistons? Tak, raz.
– Słyszałem jakiś czas temu wywiad z nim, Pistons zdobyli wtedy mistrzostwo. Gość zapytał go, co by robił, gdyby nie został koszykarzem. Wiesz, co odpowiedział mu Isiah?
Myron pokręcił przecząco głową.
– Że byłby senatorem Stanów Zjednoczonych. – T.C. zaniósł się gromkim, wysokim śmiechem, który odbił się echem w cichej nocy. – Pomyślałem: Czy ten czarny zwariował? Naprawdę w to wierzy? Senatorem Stanów Zjednoczonych?! Z kogo robi balona?! – Zaśmiał się ponownie, ale jakby z przymusem. – Ja wiem, kim bym był. Zapieprzałbym w stalowni od północy do dziesiątej rano, a może siedziałbym w pierdlu albo nie żył. – Pokręcił głową. – Senator Stanów Zjednoczonych. W mordę.
– A co z grą? – wtrącił Myron.
– O co pytasz?
– Lubisz grać w koszykówkę?
T.C. rozbawiło to pytanie.
– Ty lubisz, co? Łapiesz się na cały ten kit „kocham tę grę”.
– A ty nie?
T.C. pokręcił ogoloną głową. Księżyc, który się w niej odbił, skąpał ją w niemal mistycznej poświacie.
– Nie – odparł. – Koszykówka zawsze była dla mnie tylko środkiem do celu. Do zdobycia pieniędzy. Do ustawienia się na całe życie.
– Nigdy nie kochałeś tej gry?
– Pewnie, że kochałem. Było dokąd pójść, rozumiesz? Ale nie chodziło o samą grę… nie o bieganie, skakanie i resztę. Chodziło o koszykówkę. Wszędzie indziej byłem pierwszym lepszym, głupim czarnym chłopakiem, za to na boisku gościem, kimś. Bohaterem. To daje niewiarygodnego kopa, wszyscy traktują cię, wiesz jak.
Myron skinął głową. Wiedział.
– Mogę cię o coś spytać?
– Proszę.
– Po co ci te wszystkie tatuaże i kolczyki?
T.C. uśmiechnął się.
– Przeszkadzają ci?
– Nie. Tylko jestem ciekaw.
– Powiedzmy, że lubię je nosić. Wystarczy?
– Tak – odparł Myron.
– Ale w to nie wierzysz?
Myron wzruszył ramionami.
– Nie.
– To prawda, trocheje lubię. Ale przede wszystkim chodzi o biznes.
– Biznes?
– Biznes koszykarski. Pieniądze. Mnóstwo. Wiesz, ile kasy tłukę z reklam? Kupę szmalu. Dlaczego? Bo szokowanie popłaca. Spójrz na Deona. Popatrz na Rodmana. Im większy odpał, tym więcej mi płacą.
– Więc to wszystko pic?
– W dużej mierze. A poza tym lubię szokować, już taki jestem. Głównie na użytek prasy.
– Przecież prasa rozrywa cię na strzępy.
– I co z tego? Piszą o mnie, a ja na tym zarabiam. To proste. – T.C. uśmiechnął się. – Coś ci powiem. Prasa to najgłupsze zwierzę na tej bożej ziemi. Wiesz, co kiedyś zrobię?
Myron pokręcił głową.
– Pozbędę się tych kolczyków i reszty, zacznę się ładnie ubierać, grzecznie się wyrażać: „Tak, proszę pana”, „Tak, proszę pani”, i paść ich bzdurami o zespołowym wysiłku, które tak chętnie łykają. Czy wiesz, co się stanie? Ci sami popaprańcy, którzy piszą, że niszczę zasady gry, będą całować mój czarny tyłek niczym kamień w zamku Blarney. Będą pieprzyć o mojej cudownej przemianie. Nazwą mnie bohaterem. A ja tylko zmienię rodzaj picu.
T.C. uśmiechnął się szeroko.
– Niezły z ciebie agregat, T.C. – powiedział Myron.
T.C. odwrócił się plecami do basenu. Myron przyglądał się mu w milczeniu. Nie kupił wszystkich jego wynurzeń. Coś się za nimi kryło. Wprawdzie T.C. nie kłamał, ale nie mówił też całej prawdy. A może nie potrafił się do niej przyznać nawet przed sobą? Cierpiał. Naprawdę wierzył, że go nikt nie kocha, a taka świadomość, niezależnie od tego, kim jesteś, boli. Nie czujesz się pewnie. Chcesz się ukryć, otoczyć murami. Najsmutniejsze było to, że T.C. miał po części rację. Kto by się nim przejmował, gdyby nie grał w zawodową koszykówkę? Gdyby niewrodzony talent do tej prostej gry, gdzie byłby teraz? Przypominał piękną dziewczynę, która pragnie, byś odkrył w niej duszę. Do tego zaś mogła cię skłonić tylko jej uroda. Gdyby ją straciła, stała się brzydka, nikomu nie przyszłoby do głowy szukać pod zewnętrzną powłoką wewnętrznego piękna. Gdyby T.C. stracił sprawność fizyczną, spotkałoby go to samo.