– Logiczne – powtórzył Win, znów kiwając głową.
Wyruszyli z West Orange do East Orange. Przemiana następowała powoli. W miejsce pięknych podmiejskich domów pojawiły się ogrodzone osiedla, po nich znowu domy – mniejsze, na mniejszych parcelach, starsze i bardziej ścieśnione – a wreszcie opuszczone fabryki i budynki komunalne. Przypominało to powrót motyla do stadium poczwarki.
– Poza tym zadzwonił Hal – dodał Win.
Z Halem, ekspertem od elektroniki, znali się z czasów wspólnej pracy dla rządu. To jego Myron poprosił o sprawdzenie podsłuchów.
– No i?
– Wszędzie, w mieszkaniach Mabel Edwards, Horace’a Slaughtera i u Brendy w akademiku, założono podsłuch telefoniczny i pluskwy.
– Żadna niespodzianka.
– Z wyjątkiem jednego. Urządzenia w dwóch domach, Mabel i Horace’a, były stare. Zdaniem Hala, założono je co najmniej trzy lata temu.
Myron puścił umysł w ruch.
– Trzy lata?
– Tak. Oczywiście w przybliżeniu. W każdym razie były stare, po części pokryte skorupą kurzu.
– A co z podsłuchem w telefonie Brendy?
– Założono go niedawno. Ale Brenda mieszka tam dopiero kilka miesięcy. Hal znalazł też pluskwy w pokojach. Jedną pod biurkiem w sypialni. Drugą w dużym pokoju za kanapą.
– Mikrofony?
Win skinął głową.
– Kogoś interesowały nie tylko jej rozmowy przez telefon.
– Cholera.
Win o mało się nie uśmiechnął.
– Wiedziałem, że się zdziwisz.
– Ktoś od dawna niewątpliwie szpieguje jej rodzinę – powiedział Myron, wprowadzając do mózgu nowe dane.
– Niewątpliwie.
– Ktoś, kto ma wpływy i środki.
– Oczywiście.
– Wszystko wskazuje na Bradfordów. Szukają Anity Slaughter. Z tego, co wiemy, od dwudziestu lat. To jedyne sensowne rozwiązanie. Wiesz, co to oznacza?
– Powiedz.
– Że Arthur Bradford mnie oszukał.
Win westchnął wymownie.
– Polityk, któremu nie można ufać? Zaraz powiesz mi, że nie ma Świętego Mikołaja.
– Potwierdza to nasz wstępny domysł. Wyjaśnia, dlaczego Arthur Bradford jest tak skory do współpracy. Anita Slaughter uciekła, bo się bała. Mam ją znaleźć, żeby mógł ją zabić.
– A potem spróbuje zabić ciebie. – Win sprawdził w lusterku fryzurę. – Niełatwo jest być przystojnym, rozumiesz.
– Ale się nie uskarżasz.
– Już taki jestem.
Win zerknął jeszcze raz w lusterko i ustawił je w poprzedniej pozycji.
Clay Jackson mieszkał w biednej robotniczej dzielnicy, przy ulicy z szeregowymi domami, samymi bliźniakami, nie licząc kilku narożnych knajp z brudnymi oknami, przez które błyskały niemrawo neonowe reklamy budweisera. Podwórza za nimi wychodziły na drogę 280. Ogrodzenia były z siatki. Z popękanych chodników wyrastało tyle chwastów, że nie dało się określić, gdzie kończy się trotuar, a gdzie zaczyna trawnik.
Tu również mieszkali sami czarni. Myron znów poczuł znajomy, niewytłumaczalny niepokój.
Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu Claya Jacksona, w małym parku smażono coś na rożnie. Grano w softball. Zewsząd dobiegały gromkie śmiechy. Ryczał radiomagnetofon. Oczy wszystkich zwróciły się na wysiadających z taurusa Myrona i Wina. Radiomagnetofon nagle zamilkł. Myron zmusił się do uśmiechu. Na Winie spojrzenia miejscowych nie zrobiły żadnego wrażenia.
– Patrzą na nas – powiedział Myron.
– Gdyby dwóch czarnych podjechało pod twój dom w Livingston, to jakby ich tam przyjęto?
– Myślisz, że sąsiedzi dzwonią na policję i donoszą, że po ulicy kręci się dwóch „podejrzanych młodych”?
– Młodych? – spytał Win, unosząc brew.
– Pobożne życzenia.
– Mowa.
Ruszyli w stronę ganku podobnego do tego z Ulicy Sezamkowej. Ale grzebiący w pobliskim koszu na śmieci mężczyzna w niczym nie przypominał Oskara Zrzędy. Myron zapukał do drzwi. Win przyjrzał się oczom, płynnym ruchom, badając wzrokiem sytuację. Grający w softball i raczący się barbecue po drugiej stronie wciąż na nich patrzyli. Bez najmniejszej sympatii. Myron zapukał powtórnie.
– Kto tam? – odezwał się kobiecy głos.
– Nazywam się Myron Bolitar. A to jest Win Lockwood. Chcielibyśmy się widzieć z Clayem Jacksonem.
– Możecie chwilę zaczekać?
Czekali blisko minutę, nim zabrzęczał łańcuch. Obróciła się gałka i w drzwiach stanęła kobieta. Czarna, może czterdziestoletnia. Uśmiech na jej twarzy pełgał jak neonowa reklama budweisera w narożnej knajpie.
– Jestem matką Claya – powiedziała. – Wejdźcie.
Weszli za nią do środka. Na kuchni gotowało się coś smacznego. Stary klimatyzator ryczał niczym odrzutowiec DC-10, ale działał. Krótko jednak zażywali przyjemnego chłodu, bo gospodyni poprowadziła ich pośpiesznie wąskim korytarzem i przez tylne drzwi znów wyszli na zewnątrz, na podwórko.
– Napijecie się czegoś? – spytała, przekrzykując hałas autostrady.
Myron spojrzał na Wina. Win zmarszczył brwi.
– Nie, dziękujemy.
– Dobrze. – Uśmiech matki Claya rozmigotał się jak dyskotekowy stroboskop. – Pójdę po syna. Zaraz wrócę.
Zamknęła zewnętrzne drzwi.
Zostali sami. Podwórko było malutkie. Ze stojących tu skrzynek buchały kolorowe kwiaty i marniały dwa duże krzewy Myron podszedł do ogrodzenia i spojrzał na drogę 280. Po czteropasmowej autostradzie mknęła rzeka pojazdów. Snujące się wolno w dusznym upale spaliny zawisały w powietrzu. Gdy przełykał ślinę, czuł ich smak.
– Niedobrze – powiedział Win.
Myron skinął głową. Do twojego domu przychodzą dwaj biali. Nie znasz żadnego. Nie prosisz, żeby się wylegitymowali, tylko wpuszczasz ich do środka i zostawiasz na podwórzu. Coś tu śmierdziało, nie tylko spaliny.
– Poczekajmy, co z tego wyniknie – powiedział.
Nie czekali długo. Z trzech kierunków nadeszło ośmiu rosłych Murzynów. Dwóch wypadło przez tylne drzwi. Trzech zaszło ich z prawej strony domu, a trzech z lewej. W rękach mieli aluminiowe kije bejsbolowe, a na twarzach miny „przylutujmy im”. Wachlarzykiem otoczyli podwórko. Myronowi przyśpieszył puls. Win splótł ręce na piersi. Poruszały się tylko jego oczy.
Napastnicy nie byli ulicznymi łobuzami ani członkami gangu. Byli graczami w softball z parku po drugiej stronie ulicy, dorosłymi mężczyznami o krzepkich ciałach, zaprawionych w codziennej pracy – dokerami, kierowcami ciężarówek et cetera. Niektórzy trzymali kije gotowe do uderzenia, inni na ramionach, a jeszcze inni odbijali je lekko od nóg, jak Joe Don Baker w filmie Z podniesionym czołem.
Myron zmrużył oczy w słońcu
– Skończyliście grać? – spytał.
Największy z Murzynów wystąpił naprzód. Brzuch miał jak żelazny kocioł, dłonie zgrubiałe, a ręce tak mocarne, że nautilus na siłowni pękłby pod naporem jego nierzeźbionych muskułów, jakby był ze styropianu. Poszerzona do maksimum bejsbolówka Nike karlała na jego głowie do rozmiarów jarmułki. Koszulkę miał z logo Reeboka. Czapka Nike, koszulka Reeboka? Markowy bigamista.
– Gra dopiero się zaczyna, baranie.
Myron spojrzał na Wina.
– Odpowiedź niezła, lecz mało oryginalna – odparł Win. – Słowo „baran” doczepione na siłę. Temu panu tymczasem podziękujemy, może lepiej się spisze następnym razem.
Ósemka mężczyzn okrążyła Myrona i Wina.
– Choć no tu, kajzerko.
Nike-Reebok, ich oczywisty przywódca, wskazał pałką Wina.
Win spojrzał na Myrona.
– Chyba mówi o tobie – powiedział Myron.
– Bierze mnie za rodaka Schwarzeneggera.
Win uśmiechnął się, a Myronowi zabiło serce. Ludzie zawsze popełniali ten błąd. Nieodmiennie obierali sobie Wina za cel. Nie dość, że miał metr siedemdziesiąt kilka wzrostu, ze dwadzieścia centymetrów mniej od niego, to jego powierzchowność – jasne włosy, blada cera, niebieskie żyłki, kościec, zda się, kruchy jak z porcelany – wyzwalała w nich najgorsze instynkty. Win wydawał się miękki, chowany pod kloszem, wychuchany – wymoczek, którego wystarczy stuknąć, a rozleci się jak tani fajans. Łatwa zdobycz. Ulubiona przez wszystkich.
Win podszedł do Nike-Reeboka, uniósł brew i głosem kamerdynera Lurcha z Rodziny Adamsów spytał: